Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa
512
BLOG

OBYWATEL AKADEMIK

Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa Rozmaitości Obserwuj notkę 32

Socjolog profesor Edmund Wnuk-Lipiński to jeden z moich medialnych ulubieńców. W tle innych fachowców, też medialnych bo przecież nie naukowych, jak na przykład Janusza Czapińskiego, któremu z  badań wyszło jak amen w pacierzu, że blisko 80% Polaków jest szczęśliwych, albo wyjątkowego mózgowca, jakim jest, niestety, również profesor Radosław Markowski, ubolewający nad zdumiewającym jego zdaniem faktem bezkarności krytyki rządu ze strony opozycji, Wnuk-Lipiński wypada jakby nieco lepiej. Ale nie dajmy się oszukać, o nie! To tylko pozory będące następstwem pewnej małomówności naukowca, ba! – nawet milczkowatości, bo nie zauważyłem, by sam wyrywał się do odpowiedzi. Albo może... No właśnie, może to wszystko wynik wrodzonej skromności, co jest przecież cechą ludzi przyzwoitych z natury, choć niekoniecznie rzecz jasna grzeszących intelektualnym polotem.

        No tak, z tą przyzwoitością to był oczywiście żart, dlatego proszę nie traktować tych słów serio - Boże uchowaj! Jeśli człowiek nauki zaprzęga swoją wiedzę i swój intelekt w dzieło krzewienia ogłupiającej propagandy, to celowo rozmija się z prawdą, a ludzi żyjących z prawdą na bakier trudno przecież nazwać ludźmi porządnymi. No dobrze, a czy trudno to udowodnić? Ależ skąd!

        Oto w tefauenie dwudziestym czwartym, czyli stacji serwującej Polakom myśl jedynie słuszną, choć tak jakoś się składa, nie wiedzieć czemu zresztą, że niekiedy załganą, nasz kakademik jest miłym i szanowanym gościem. A mam prawo tak sądzić, bo choć to dziwne jak na walterowskie zwyczaje, jednak potoku profesorskich słów głoszących prawdy objawione nie przerywa się. Długo myślałem dlaczego i doszedłem do wniosku, że pewnie z powodu uwarunkowań lub może nawet wad delikatnie mówiąc genetycznych, które sprawiają, że znany socjolog sam powie wszystko, czego od niego oczekują, i to bez konieczności naprowadzania go, a zatem ubiegnie zachcianki zleceniodawców. Czyli że antycypuje propagandowe oczekiwania i niepytany, sam z własnej woli w pełni dyspozycyjnie przystępuje do ich realizacji. Azatem albo medialny sługus albo użyteczny idiota.

        W programie, o którym wspomniałem, omawiano właśnie aferę Amber Gold, zresztą chyba dlatego tylko, iż nowych faktów w sprawie Madzi, przebijających sensacyjnością gdańsko-hochsztaplerskie szambo, nie wyprodukowano. I wtedy właśnie Wnuk-Lipiński wypowiedział dwie znamienne kwestie.

        Po pierwsze uznał, że do złodziejskiej działalności Marcina Plichty nie pasuje określenie wielkiej afery, bo wielką był geszeft popełniony przez Bernarda Madoffa, który jak wiemy oskubał swoich klientów na miliardy dolarów i otrzymał wyrok 150 lat pozbawienia wolności. A dwa, że nie słyszał, by w sprawie Madoffa czy innych głośnych przestępstw finansowych za oceanem opozycja oskarżała prezydenta.

        Hm, no i mamy problem, skoro znany socjolog twierdzi, że afera Amber Gold nie była wielka. To jaka była, mała? Chciałoby się powiedzieć: - Wszystko w proporcjach, mocium panie profesorze.

        Jeśli Madoff naciął wierzycieli na 65 miliardów dolarów a Marcin Plichta ,,tylko“ na 189 mln złotych, czyli mniej więcej na tysiąc razy mniej, to w zestawieniu obu przypadków ten gdański wygląda reczywiście skromnie. Natomiast gdyby te dwie sprawy rozpatrywać w relacji do skali państw, wielkości obracanych pieniędzy, czasokresu trwania obu piramid oraz co ważne – oczywistego zaangażowania sądów, prokuratury i świata polityki w trójmiejską piramidę, polski biznesmen może być uznany za niemal wzorcowego oszusta wielkiej skali. O ile bowiem Madoff najpierw latami budował swoje imperium i zaufanie do siebie, o tyle Plichta zaczął od kradzieży z marszu. Uznał widocznie, że w wieku lat 26, gdy tworzył Amber Gold, nie miał już zbyt wiele czasu do stracenia na prawość i przyzwoitość, które to cechy już w poprzedniej działalności biznesowej też jakoś się go nie imały.

        Uznajmy zatem, że wielkość afery jest pojęciem względnym i Wnuk-Lipiński odwołał się celowo do pomiaru sumą zdefraudowanego pieniadza, co spowodowało, że wyszło mu to, co wyszło, albo inaczej – to, co chciał udowodnić, dążąc otwarcie do zbagatelizaowania sprawy Plichty w relacji do afer rodem z Wall Street. I gdyby pan profesor był na przykład ekonomistą, w podobny sposób mógłby uspokajać Polaków danymi o bezrobociu. No bo nasze z czerwca wynosiło prawie dwa miliony osób bez pracy, natomiast w Ameryce aż trzynaście. To co, panie profesorze, możemy głosić światu, że na tle rzekomo tonącej gospodarki zza oceanu jesteśmy zieloną wyspą, znaczy wszystko OK? I miałby rację pan profesor, gdyby nie drobiazg - procentowo ten sam problem wygląda już zupełnie inaczej, zdecydowanie na naszą niekorzyść – 12.4% bezrobocia w Polsce do 8.2% w USA.

        Wiadomo, że danymi można manipulować – nie pierwszy to taki przypadek i nie ostatni, a ja nie odkrywam tu rąbka jakiejś szczególnej tajemnicy. Jednak dziwi a nawet szokuje niesmacząc, gdy dokonuje tego człowiek nauki, angażujący swój autorytet w złą sprawę. Podejrzewam jednak, że gdyby to jemu zniknęły w kasach Amber Gold pokaźne oszczędności gromadzone na emeryturę, tuz socjologii śpiewałby na zupełnie inną nutę, a może nawet i wył, tyle że jego głośne zawodzenia dobiegałyby z zupełnie innej już telewizorni.

        Ponieważ samo umniejszenie skali afery to trochę za mało, by poprawić nadszarpniety wizerunek platformerskiej władzy, trzeba wesprzeć ją jeszcze bezpośrednio. I właśnie temu miał służyć pogląd, jakoby w USA opozycja nie atakuje rządu z powodu afer finansowych. Jest to opinia iście kuriozalna, tym bardzie że wypowiada ją naukowiec – pomijając fakt socjolog czy antropolog, ale przecież profesor akademicki, któremu intelektualnie powinno być daleko do głoszenia oczywistych bzdur.

        A o co konkretnie chodzi? Otóż po pierwsze, gdyby chcieć szukać winnego kryzysu z roku 2008 i – tu nie ukrywajmy – afer niegospodarności w wielkich bankach, to tym odpowiedzialnym był przede wszystkim Fed, czyli System Rezerwy Federalnej Stanów Zjednoczonych, który jest bankiem centralnym USA, albo dokładniej - jego wieloletni prezes Alan Greenspan. To właśnie Fed, wspónie z dwiema organizacjami – FDIC oraz OCC, sprawuje nadzór nad bankami, prowadzi politykę pieniężną i stale analizuje rynek, organizując badania ekonomiczne fiskalnej działalności różnych instytucji. Poza tym Fed jest niezależny od rządu czy parlamentu, choć składa przez Kongresem sprawozdania i jest kontrolowany przez federalny urząd.. Jednak co istotne jego decyzje odnoszące się do polityki monetarnej nie wymagają zatwierdzenia przez prezydenta ani przez jakąkolwiek instytucję władzy wykonawczej czy ustawodawczej USA.

        Oczywiście ustalmy, że nie sam Geenspan był winny, a jeśli już, to nie celowego spowodowania kryzysu, ale lekomyślności, czego sam dał dowód w zeznaniach przed Senatem, gdy powiedział, że liczył na mądrość i doświadczenie zarządów wielkich banków.

        Osobiśćie mam nieco inną teorię, ale by nie komplikować, pozostańmy przy faktach odnoszących się do finansowego nadzoru i oficjalnej wersji wydarzeń. A że Alan Greenspan pełnił swój urząd przez prawie 20 lat – od republikanina Reagana, przez okres prezydentury demokraty Clintona, po ponownie republikańskiego następcę Busha, szukanie winnych w sferach rządowych, którym jak już ustaliliśmy Fed nie podlega, byłoby cokolwiek śmieszne. I skoro ja wiem o tym, to tym bardziej wie komentujący świat inaczej niż go postrzega, zna i rozumie akademik Wnuk-Lipiński.

        Podobnie wygląda sprawa wielkich finansowych geszeftów, których uczestnikami byli wspomniany Madoff czy niegdyć Boesky albo Milken. Jeśli w ich przypadkach działaniom federalnych organów nadzoru finansowego lub prokuratury można coś zarzucić, to jedynie nie dośc szybkie i intensywne czynności kontrolne czy śledcze, ale nie złą wolę.

        W sytuacji Amber Gold mamy do czynienia z zupełnie innym przypadkiem – świadomej, zawinionej działalności różnych instytucji państwa. Sądów, sześciokrotnie orzekających wobec Marcina Plichty kary w zawieszeniu, co konstytucyjną niezawisłośc tych organów stawia pod znakiem zapytania, prokuratury ślamazarnie prowadzącej postepowanie, ABW, która nie wiedziała o założenu linii lotniczych z funduszy pochodzących z depozytów czy wreszcie oragnów nadzoru finansowego, zezwalających Amber Gold przez dwa lata nie płacić podatku. No i wreszcie platformerskich władz lokalnych – wojewody i prezydenta miasta, celebrujących oszusta w mediach i promujących oficjalnie jego działalność.

        A kto odpowiada z kolei za działalność tych organów, jak nie ministrowie finansów, sprawiedliwości, spraw wewnetrznych i transportu, a za jawny z ich strony brak nadzoru i w ogóle zainteresowania - premier? Oczywiście pan profesor jakby na moment o tym zapomniał. O tym, że w przypadku Amber Gold opozycja ma właśnie swe najlepsze prawo atakować rząd, bo to ten rząd tego premiera zezwolił wielokrotnemu oszustowi, skazywanemu licznymi wyrokami, na ponowne podjęcie działalności finansowej - tym razem na wielką skalę, godzącej w interesy obywateli oraz w interesy strategicznego przewoźnika państwa, jakim jest LOT.

 

        Posługiwanie się autorytetami naukowymi przez media, kiwające ogłupiałego do reszty Kowalskiego prorządową propagandą, mimo naganności tych działań w obu aspektach – moralnym i politycznym, rozpatrywane jest z reguły wyłacznie w aspekcie trzecim – ich skuteczności. A ta jest tym wyższa, im wyższe notowania ma ten czy inny profesorski wzorzec, przebijający się już samą magią nazwiska i naukowych dokonań do świadomości mas, postrzegających i rozumiejących świat przez pryzmat prasowych nagłówków i zapamiętanych, choć przecież nawet nie zawsze zrozumiałych przemysleń autorytetów. Ale co zrobić, skoro motłoch tak ma.         Gdyby jednak to z tej strony właśnie spojrzeć na świadomie zakłamującego rzeczywistość i oszukującego społeczeństwo profesora, to szczególnie z uwagi na sprawowaną przez Wnuka-Lipińskiego rolę akademickiego pedagoga nie da się moralnie przełknąć takiej postawy. Człowiekowi uczciwemu i mądremu musi się cofnąć – co do tego nie ma wątpliwości.

        Jednak w efekcie liczy się tylko skuteczność. Bo czy masy, społeczeństwo czy jak tam nazawć cała tę ogłupiałą hołotę, naprawdę zastanawiają się nad takimi drobiazgami, jak moralność, racja stanu, dobro państwa? Absolutnie nie. Ba, mało tego – nawet nie kojarzą tych pojęć z ich własną życiową sytuacją. Socjotechnika osiągnęła niemal szczyty możliwości, bowiem wirtualny, załgany świat przez nią wykreowany zaspokaja w niezbędnym stopniu potrzeby przeciętniaka, obniżając poczucie instytnktu samozachowawczego – indywidualnego i grupowego. Ale jest jeszcze świat faktów, który go dogoni – świat uderzającego go bezpośrednio bezrobocia, drastycznego pomniejszenia możliwości życiowych i niewygodnych decyzji. To wszystko dopiero przed nim. I wtedy nie pomogą już telewizyjne autorytety, bo na głód jedynym autorytetem jest pełny garnek.

        No i co wtedy będzie robić profesor Edmund Wnuk-Lipiński, gdy życie z przyczyn niejako obiektywnych odbierze mu spłeczne uznanie, którym dziś się cieszy? Ano będzie pisał zawsze poczytne książki, bo oprócz działalności naukowej i propagandowej jest również autorem gatunku fantastyki naukowej.

        No cóż, w sumie to bez znaczenia jak się ogłupia umysły – manipulacją czy fanatastyką. W obu przecież przypadkach prawda pozostaje niedopowiedziana. A zresztą i tak najważniejsze, że przecież nic się nie stało, Polacy, prawda? Nic się nie stało!

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości