Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa
469
BLOG

ROZMYŚLANIA NAD INDYCZYM UDEM

Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa Rozmaitości Obserwuj notkę 18

       Jedzenie indyka raz w roku należy potraktować jako spełnianie tradycyjnego obowiązku. Natomiast jedzenie częstsze sugeruje już coś więcej, co można nazwać robieniem sobie kulinarnej przyjemności. Tak w ogóle przyjemność odnajdywana w żarciu nie świadczy pozytywnie o kimś, kto w ten właśnie sposób robi sobie dobrze, bo lepiej, gdy ktoś robi to jemu  i niekoniecznie zaraz indykiem, szczególnie mrożonym. Ale nie dziwmy się jeśli nawet tak by było, tym bardziej że krytyka dziwactw i odmienności, określanych niedyś niesłusznie mianem zboczeń została potępiona i oficjalnie zakazana dogmatami nowej religii, nazywanej poprawnością lub tolerancją. Cholera tylko wie, do czego to doprowadzi, bo gdyby nie ci niepoprawni, ludzie nadal chodziliby po płaskiej Ziemi, ciesząc się promieniami okrążającego ją Słońca. Tylko że…

        No właśnie, gdyby nawet tak było, to jaki wpływ miałoby to naleczenie kataru albo na problem napełnienia michy? I czy skończywszy pięćdziesiątkę z przeświadczeniem, że Ziemia jest płaska, coś bym stracił, ewentualnie coś szczególengo zyskał? Co, poza koniecznością zaakceptowania tego faktu, mam z tego na co dzień? Czy wychodząc z domu i stawiając na twardym gruncie stopę, odczuwam pod nią mniej lub bardziej przyjemną krągłość geoidy lub potrzebę przemnożenia tego i owego stałą matematyczną π, by nacieszyć myśl objętością i powierzchnią mojej planety? A co mnie to, do diabła, obchodzi?! W pewnym wieku, a mój należy właśnie do pewnych, ba! – upewniających nawet o słuszności teorii przemijania, nowinki wiedzy innej poza użyteczną nie rozpalają już wyobraźni. Po prostu narzucają pytanie, co mogę z nich mieć, i nie podpowiadając szczególnej lub jakiejkolwiek korzyści, kończą żywot odkładane w jakiś zakamarek pamięci lub wypadają z głowy wyrzucane drugim uchem.

        No bo na przykład czy ma wpływ na moją codzienność jakaś planeta znaleziona w układzie słonecznym, do którego nigdy nie dolecimy? Pokonując nawet przestrzeń i czas, nie zatrzymamy naszego biologicznego zegara. Chyba że się uda - raz a dobrze, no i na zawsze, o ile pojęcie ,,na zawsze” znajduje sensowne potwierdzenie w czasie i przestrzeni właśnie. Natomiast ustalenie faktu, że odkrywca niebieskiego ciała jest kanalią, już o wiele bardziej zajmuje mój umysł niż jego odkrycie, bo jakiś pulsar lub planeta nie zmieniły mojego życia, zaś rodzaj rynsztokowej moralności, jaki zaprezentował badacz, dotknął mnie niegdyś do bólu. No i wreszcie trzeźwość umysłu podpowiada, że pulsarowi nie da się nakopać do dupy, a badaczowi można i nawet trzeba, co czyni życie sprawiedliwym, tym bardziej że astronomia będąc nauką obojętną wobec problemów etycznych, daje w tym przypadku pokrzywdzonym cakowicie wolną … Chyba stopę, nieprawda?

        A poza tym czy to ważne, jaka jest ta nasza planeta, skoro i tak nie potrafimy ułożyć sobie z nią choćby w miarę sympatycznych relacji - i to bez względu na jej kształt. Podgrzewamy ją, przekopujemy, zatruwamy, zanieczyszczamy, roztapiamy, zapaskudzamy, by na koniec uzurpować sobie prawo do zagrzebania w niej własnego truchła. Mało tego, to wpadliśmy jeszcze na pomysł genetycznego przetwarzania jej płodów, co burzy umysły maluczkich, choć jest jedyną szansą wyżywienia rosnącej populacji. Pewnie, zawsze istnieje opcja niejadania świństwa. Kupując na przykład naturalnego indyka od naturalnego chłopa, sympatyka naturalnej chłopskiej partii, który ma wszystko naturalne – od orientacji seksualnej po czarne pieńki w dziąsłach, a nie jakieś sztuczne, nieekologiczne implanty, wiemy wreszcie, co jemy. To znaczy jemy indyka nazywanego naturalnym, bo biegał po obejściu i tam paskudził. Natomiast wyhodowany został na paszach wyprodukowanych w oparciu o genetycznie przetworzoną kukurydzę, bo taka pasza jest tańsza, a naturalny chłop, mający w sobie naturalną chłopską pazerność nie zasłużył sobie na to, by zmuszać go do produkowania lub kupowania droższych naturalnych karm. Natomiast na oszukiwanie naiwych zasłużył sobie jak najbardziej – o ile mi wiadomo, to pod Racławicami jeszcze.

        A wracając do Ziemi… To znaczy do tematu, aby zabrzmiało nieco mniej makabrycznie i nie pachniało rozkopaną świeżo glebą,  to nie tylko z nią nie potrafimy się dogadać, ale i między sobą. Jedynie ze zwierzętami, w tym indykami jakoś się udało, i porozumienie, na mocy którego to my je zjadamy, a nie odwrotnie, stało jednym z najcenniejszych sukcesów homo sapiens. A ponieważ za indykami nie przepadam, ale mimo to zaspokajam ich paskudnym białym mięsem potrzebę uczczenia Święta Dziękczynienia, można uznać mnie za osobe kultywującą wszelkie tradycje, w tym obce, głównie amerykańskie, co w dzisiejszych czasach dobrze o mnie świadczy. Bo gdybym się uparł i jadał wyłącznie po polsku, co sprowadza się niejako do gęsi z prosięciem z dodatkiem wszechobecnej w naszym menu kapusty, na pewno byłbym postrzegany w roli wstrętnego ksenofoba, zaszytego w opłotkach wyzanczających rewiry narodowej siermiężności.

        A przecież tak nie wolno. Czytam niekiedy internetowe wypowiedzi polskich kobiet, czasem także gospodyń, choć rzadko, tych rzecz jasna postrzeganych w masie, a nie indywidualnie. Te jeszcze w latach 90-tych odkrywając uroki dezodorantu i depilowania różnych części ciała, równolegle zaczęły prowadzić na wzór zachodni domową kuchnię, którą oprócz prowansalskich przypraw zdomiowały owoce morza. Oczywiście podawane wraz z winem, na pohybel tradycyjnej gorzale. Tak przynajmniej wyglądało domowe menu, głównie w wesji wirtualnej. I powiem, że nawet lubię podglądać tę multikulturowość właśnie, jak w przypadku pewnej rodaczki, która zajadając się jedną z przyrządzonych wcześniej jumbo krewetek, straszyła mnie widokiem czarnego raczkowatego jelita, z gracją plączącego się jej wokół uszminkowanych jakimś chanelem warg. Cudowny widok, podany do kolorowopiśmidlanych rewelacji, w których wszystko jest super, cool, nara, i w ogóle.

        Taa, multikulturowośc zasłużyła sobie na podziw i uznanie - to fakt. Bo to ona przecież łagodzi obyczaje i uczy tolerancji dla inności. I to dlatego właśnie ja jadam indyki, moi rodacy pijają piwo głównie w pubach, gdzie zdecydowanie lepiej ono smakuje, zaś rodaczki rozsławiły polską wersję francuskiej obyczajności, oferując ją w szerokim geograficznie wachlarzu - od burdeli Kadysku po zimne zaułki i zaplecza knajp skąpego z natury Glasgow.

        W ogóle przychodzi mi zauważyć, że obcość w naszym kraju ma się doskonale, a powiedziałbym, iż nawet trochę lepiej. Nie wierzycie? No to posłuchajcie jak potrafimy gościnnie wychodzić jej naprzeciw.

        Okazuje sie, że ustawy w Polsce nie tylko można zamawiać – rzecz jasna nie za darmo, tylko za niewielką opłatą, ale i zmieniać aktem prawnym niższego rzędu. Oto w Polsce obowiązuje ustawa z roku 1997 o ochronie zwierząt, znowelizowana w roku 2002 i wyłaczająca możliwośc uboju bez wcześniejszego ogłuszenia. Tym samym zmieniała wcześniejsze przepisy, dopuszczające sposoby zabijania zwierząt przewidziane przez obrządki religijne. Ale co tam ustawa! Kilka lat później minister rolnictwa wydał rozporządzenie zezwalające w drodze wyjątku stosowanie uboju religijnego. Co ciekawe na przepis unijny zezwalający na obój rytualny powołują się zainteresowani, czyli głównie przedstawiciele gmin żydowskich, choć to nieprawda, bo przepisy unijne nie zezwalają na dokonywanie religijnych ubojów, pozostawiając ten temat do indywidualnego rozstrzygnięcia państwom członkowskim.

        Oczywiście na polskim chamowie powstał zaraz spór o to, czy w oparciu o przepis unijny i rozporządzenie ministra rolnictwa można, czy też nie można zabijać zwierzęta bez uprzedniego ogłuszenia. A przecież nie chodzi o to, prosze multikulturowej hołoty, tylko o fakt, że nie można, dopóki inna ustawa, czyli akt prawny tego samego rzędu nie zmieni poprzedniej. Takie są zasady państwa praworządnego, natomiast państwo praworządne multikulturowo, zwłaszcza w jedną stronę zwaną koszerną, przypadki odstępstw uznaje nawet za pożądane. Na przykład wtedy, jak przekonywał Piotr Kadlcik, przewodniczący Związku Gmin Wyznaniowych Żydowskich w Polsce, gdy nóż służący podcinaniu nieogłuszonemu zwierzęciu gardła ma kształt prostokątny, co oznacza że nie posiada szpica. Ponieważ Kadlcik dwukrotnie na antenie TVN odwoływał się do argumentu o braku ostrego zakończenia rzeźnickiego majchra, którym Żydzi zamieniają zwykłego wołu na dopuszczalne religijnie papu, musi być coś w tym braku przekonywującego. Zwłaszcza krowę, która patrząc na prostokątne ostrze, z uczuciem ulgi poddaje się zabiegowi poderżnięcia gardła, po czym przez dobrą minutę wesoło rzężac, cieszy się jak cielak na łące, że nie potraktowano jej szpikulcem. Zaś pan Piotr Kadlcik, pojadając ją później, też jest wesoły, że w tak nieprzyzwoicie durnym kraju przyszło mu żyć, gdzie łatwiej zmienić ustawę rozporządzeniem, niż mućkę w koszerny stek.

        Jasne, że to dopiero początek. Bo można pójść dalej i gdyby okazało się, że przyjezdnym z wysp brytyjskich przeszkadzaja nasze przepisy o ruchu prawostronnym, nic prostszego, niż rozporządzeniem ministra zmienić je tylko dla nich na lewostronny, z pozostawieniem prowostronnego dla zwykłych tubylców. Oczywiście jedynie w przypadku, gdy goście dodatkowo okażą się zwolennikami rytualnych ubojów dokonywanych prostokątnym ostrzem.

 

        Hm, tak właśnie sobie przemyśliwałem, odcinając kawałki mięsa z indyczego uda. O tym, o owym i innych duperelach, na pewno mało istotnych, na pewno odległych nastrojem i znaczeniem od nadąsanych w poważne treści felietonów, których jeszcze bardziej poważni i ważni autorzy karmią pseudointeligenckie gusta górnolotnościa snutych pod dłubanego gila refleksji. No cóż, trudno - mnie stać tylko na prostotę. I dlatego korzystając z faktu, że nikt nie widzi, chwyciłem udo garścią i kończąc niewesołe przecież refleksje, ogryzłem je do białej kości.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości