Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa
1022
BLOG

Znaj proporcje, mocium panie

Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa Społeczeństwo Obserwuj notkę 26

W społecznym obiegu dowcipów opowiadanych a propos zaistniałej sytuacji istnieje pewien suchar sprzed lat o Janku Muzykancie, i dziś jest chyba dobry moment, aby go przypomnieć:

        Siedzi Janko Muzykant nad rzeką i myśli:



- Hm, no tak, Bach nie żyje, Mozarta również szlag trafił, Handel i Bethoven  odeszli...



A po chwili:



- No i ja, ku...a, coś ostatnio nie za dobrze się czuję.

         Motto tego dowcipu jest oczywiste, rzekłbym, że bardzo fredrowskie, i brzmi: ,,Znaj proporcje, mocium panie”. I nie od rzeczy byłoby przypomnienie go mediom, w tym głównie portalowi Wiadomości TVN, które stworzyły w Polsce czas wielkiej smuty po śmierci aktorki Anny Przybylskiej, notabene wraz z kultem - choć jak to w takich wypadkach bywa krótkotrwałym - tej postaci.

         W zasadzie trudno powiedzieć, by Przybylska była aktorką. Edukację zakończyła na szkole średniej i w tym samym jeszcze roku udało się jej zadebiutować w filmie fabularnym. Jednak większość jej ról to zaledwie epizody w produkcjach kinowych i telewizyjnych, nienaznaczone nagrodami czy wyróżnieniami. I jeśli przewijała się przez filmowe plany, to z uwagi na młodość, urodę oraz pewną celebrycką popularność, a nie wyróżniający ją talent. Zresztą oprócz filmu nie gardziła i innymi formami zarobkowania oraz zdobywania rozgłosu, jak na przykład sesją zdjęciową dla magazynu ,,Playboy” czy kampaniami reklamowymi. Rzecz jasna nie krytykuję jej, tylko staram się podkreślić, że czuła i rozumiała  presję czasu, to znaczy przemijającej urody, a tym samym utraty tego, co ta jej oferowała w pewnym przedziale wiekowym, pozbawionym zmarszczek i siwizny.

          Śmierć, mimo jej oczywistości towarzyszącej człowiekowi, jest zawsze czymś strasznym, wywołującym dwa uczucia - straty i pojawiającego się wraz z nią lęku, a tym straszniejszym, jeśli okoliczności nadają jej inny, bardziej tragiczny wymiar. Dlatego przysłowiowe umieranie ,,na starość” łatwiejsze jest w odbiorze do pogodzenia się z nim, niż śmierć w sile wieku, spowodowana chorobą czy tragicznym wypadkiem. A im ta choroba jest cięższa i bardziej bolesna, a wypadek szczególnie przerażający, tym bardziej czujemy się poruszeni. I jeśli owo poruszenie nie dotyczy rodziny, tylko rozczytanej w informacjach o zgonach gawiedzi, to jego powodem jest nie tyle fakt współczucia, co raczej narastający lęk przed tym samym. Uznajmy więc, że głupawe powiedzenie o ,,łaczeniu się w bólu” wzięło się nie tyle z empatii okazywanej bliskim, co bardziej z chwilowej, dość koszmarnej  identyfikacji z przejściami umierajcego, zakończonej westchnieniem ulgi, że póki co, te nas nie dotyczą.

         A zatem rozumiejąc tragizm śmierci Przybylskiej, która w młodym wieku zmarła na raka trzustki, osierocając troje dzieci, jednocześnie  nie widzę w jej przypadku czegoś bardziej dramatycznego, a przez to bardziej szczególnego od zgonu tysięcy innych osób, jakie odeszły z tego samego powodu. Ba, przeciwnie, bo kto wie, czy zważywszy na niski stopień zabezpieczenia przez państwo komfortu umierania, śmierci celebrytki nie należałoby uznać za bardziej uprzywilejowaną w zakresie okoliczności jej towarzyszących. Co, że może przesadzam, że naruszam pośmiertną godność Przybylskiej? Absolutnie nie, bo przecież rozmawiamy o zjawiskach znanych ludzkości od zarania dziejów, gdy wygoda życia przekładała się na wygodę umierania. I nie bez kozery będzie tu przypomnienie słów doktora Garlickiego, który o leżącym na korytarzu pacjencie powiedział, że to biedny, leśny dziadek, którym nie warto się zajmować. A Przybylską byłoby warto, zważywszy na pazerność polskich białych ludzików.

         Nie ma jednak co drążyć sprawy –  już po śmierci wszyscy bywają zrównani, przybierając status truchła. Natomiast różna bywa o nich społeczna pamięć. I właśnie ta nagłośniana do przesady pamięć o Przybylskiej jest po prostu szokująca w nadawaniu celebrytce jakiegoś niezasłużonego za jej życia znaczenia. O jej heroicznej ,,walce” z rakiem, o ostatnich dniach i odejściu donosiły wszystkie media, starając się na wyścigi tworzyć jej życiorys barwniejszym, a karierę aktorską bardziej zasłużoną dla Polski i całego globusa, który podły, nie zauważył doznanego kulturowego uszczerbku. Czytającemu pośmiertne panegiryki mogłoby się wydawać, że oto stracilismy najlepszą aktorkę, matkę i żonę, i brakowało tylko, by ktoś w szale dosładzania ciasta na stypie napisał, że sesje zdjęciowe w Playboyu potrafiła jakże pięknie pogodzić z karmieniem piersią oraz znakomitymi rolami w kinie i telewizji.

         Oczywiście rozumiem, że media maja jakąś robotę do wykonania, ale żeby lud tak im ulegał to po prostu szok. Bo zwykli szarzy Polacy, pytani o jej śmierć, wyrażali szczery żal i podkreślali skalę doznanej straty, krytycy i ludzie filmu prześcigali się w zachwytach jej talentem i osobowością, natomiast polscy piloci wojskowi wypisywali na swoich maszynach jakieś bzdury - że to oni niby coś tam ku jej celebryckiej czci. Jednym słowem motłoch zidiociał.

         I może nie poruszałbym tego tematu, gdybym w wiadomościach TVN nie znalazł takiego oto tytułu: ,,Przybylska, Braunek, Andrycz, Różewicz, Kilar. Odeszli w minionym roku”. Prawda, że zupełnie jak w tym dowcipie o Janku Muzykancie? Znaj proporcje, mocium panie, chciałoby się krzyknąć durniowi, który sklecił tytuł artykułu. Fotografowana na ściankach aktoreczka i Nina Andrycz, twarz reklamująca kosmetyki i Tadeusz Różewicz, bohaterka okładek Playboya i Wojciech Kilar. To po prostu ponure żarty. Albo co miała artystycznie wspólnego Przybylska z Braunek? Nic. A ogólnie tyle, że obie zmarły na chorobę nowotworową. To co, wystarczy, by wymieniać je obok siebie?

         Czy ktoś nie rozumie, że pisząc te bzdety, nie tylko pokazuje twarz kabotyna uganiającego się za tanią sensacją, ale że przy okazji, działając kosztem pamięci i zasłużonej sławy ludzi artystycznie wielkich, uwiarygadnia kilka pięter wyżej przeciętność i nijakość? Nikt nikomu nie zabrania przeżywać czyjejś śmierci - to jego sprawa jaki przyjmuje do niej stosunek. Jednak są granice i śmieszności, i nietaktu, i wreszcie złego smaku, których przekraczać publicznie w dialogu ze społeczeństwem nie wypada. Zwłaszcza gdy ciągnie się za sobą otumanione tłumy.

         Pisząc ten tekst łapię się czasem na pewnych refleksjach, które można by nazwać zaczątkami jakiejś spiskowej teorii. To z kolei oznacza, że źle ze mną – raz dlatego, iż ją tworzę, co jest wstydliwe, a dwa, że ją tak właśnie określam, czyli robię to świadomie, niejako z premedytacją. No ale mam chyba prawo zastanowić się, czy ludzie są na tyle ogołoceni z myślenia i wiedzy, że publikatory mogą podrzucać im dowolną bzdurę, kreując nie tylko postawiony na głowie i uragający dobremu smakowi sposób oceny pewnych spraw przez ich odbiorców, ale na dodatek rozbudzać w nich zaplanowane emocje? Czy niektóre medialne kampanie, traktowane przez społeczeństwo całkiem serio – bo takie mamy społeczeństwo - nie są zamierzonym treningiem odciągania uwagi ludzi od rzeczy naprawdę istotnych? Na ile można ich ogłupić, jak najłatwiej i czym, co im sprzedać, by uwierzyli, że to właśnie jest nius, na którym powinna spocząć ich uwaga?

         Słynna matka Madzi nie była próbą. Zadziałała w konkretnej rzeczywistości, przebijając inne tematy, choć ranga sprawy była żadna. Nakręcona do maksimum, jak budzik, czekała na swój moment, a w zasadzie momenty, gdy trzeba było zagłuszyć nachalnym dzwonieniem ewentualne zainteresowanie istotnymi, ale dla rządu niewygodnymi wiadomościami. Zatem casus Przybylskiej może być albo socjotechnicznym treningiem, albo już jednym z socjotechnicznych zabiegów sprowadzenia wrażliwości Polaków do poziomu tabloidalnego, z którego co jakis czas, jak Jack z pudełka, wyskakuje pochłaniający uwagę nius z obszaru spraw kompletnie nieistotnych. Na przykład dotyczący długości penisów zwolenników poszczególnych partii, awansu Polski na 31 miejsce w globalnym rankingu dobrobytu lub zaawansowanych intelektualnie przemyśleń na temat gejów i lesbijek, serwowanych przez byłego boksera - gościa przypominającego z twarzy bynajmniej nie tygrysa, bo to zwierzę jako tako inteligentne, tylko worek treningowy. Ma dodatek niemiecki. Głupio zatem trochę, że wśród tych medialnych śmieci znalazła się bez swojej winy zmarła celebrytka.

         - No dobrze - ktoś powie - było, zdarzyło się, nie należy uogólniać. Czwarta władza rządzi się prawem poczytnego niusu na pierwszej stronie, co nie wskazuje zaraz, że postanowiła socjotechnicznie wychować stado  baranów, albo jej szefowie zdurnieli do reszty, tracąc miarę rangi spraw w pogoni za sensacją. No i gdy już chciałem się zawstydzić swoją podejrzliwością, zaczęto co dzień odsmażać niczym wczorajsze kotlety tragiczną śmierć rodziny Kmiecików w Katowicach. Było mi nawet po ludzku przykro, choć do czasu, aż prezydent państwa nie odznaczył pośmiertnie obojga dziennikarzy Złotymi Krzyżami Zasługi. Bo wtedy zrobiło się głupio – ich odznaczył, a Przybylskiej nie? Jak to tak, niby czemu ona ma być gorsza? Po prostu niesprawiedliwość, o którą w Polsce przecież nietrudno.        

         I gdy tak myślałem, Ewa Stankiewicz napisała, że Kmiecikowie zginęli w wyniku zamachu rosyjskiej agentury. Hm, wstyd o tym mówić, ale bywają różne stany rozwoju podejrzliwości, w tym i takie, na które ani lewatywa, ani aspiryna niestety, nie pomogą. No cóż, nic na to nie poradzę, ale za sprawą Stankiewicz zrobiło się już tylko śmiesznie. A że nad grobem ludzi śmiać się nie wypada, zatem w porę kończę tę garść luźnych przemyśleń.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo