Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa
1378
BLOG

Rzecz o łosiu

Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa Społeczeństwo Obserwuj notkę 63

          Dziś będzie o łosiu. Oczywiście ktoś może postawic mi zarzut, że nie trafiam w rocznice i tematy z pierwszych stron gazet, bo skoro piszę z Jueseju, zatem w Święto Dziękczynienia powinenem wspomieć coś o indyku. Sęk w tym jednak, że indyk jak to indyk - zaraz się przeje, no a łoś pozostanie. Jak zadra w ciele, a w zasadzie w pamięci. 

         Oto kilka dni temy w miejscowośći Gliniszcze Wielkie koło Sokółki, czyli trochę na wschód od trójkąta bermudzkiego Łapy-Mońki-Łomża, jak nazywają ten region niektórzy amerykańscy Polonusi obnoszący się za oceanem z regionalnymi niechęciami, leżał nieopodal drogi ranny łoś, a dokładnie klępa. Przy czym leżał nie dlatego, że chciał i było mu z tym lenistwem dobrze, ale dlatego, że sobie po cichu zdychał, prawdopodobnie potrącony wcześniej przez samochód. Oczywiśćie ministerstwo środowiska uznało, a uznało słusznie, że problemem powinna zająć się gmina. No ale konkretnie kto? Tamtejsi środowiskowi ochroniarze kategorycznie odcięli się od łosia i motodą spycha podrzucili temat myśliwym. Myśliwi zaś leśniczym. Na co leśniczy udali głupich, nie przypominając sobie faktu zamieszkiwania pomienionego zwierza w ich lasach. Dlatego uznali, że rozwiązanie problemu leży w komepetencji straży pożarnej. Myśl sama w sobie dobra, jako że strażak może wiele, tylko co w tym konktertnym przypadku miałby zrobić? Bo wyleczyć łosia chyba nie. Zresztą czym, sikawką, toporkiem? Jednym słowem kicha, choć zaledwie przysłowiowa, bo niestety nie z łosia, pod którego strażacy chętnie by może i wypili. Tak więc sikawkowi zrejterowali, a zaraz po nich również powiatowy lekarz weterynarii uznał się bezsilny, zaś jakiś miejscowy konował powiedział na wizji, że zwierz odpocznie sobie kawałek i pojdzie precz, czyli dokładnie tam skąd przyszedł, znaczy  do lasu.         

         Za informację równie pouczającą o stanie terenowego bałaganu należałoby uznać rozmowę reportera ze starostą powiatowym Sokółki, człowiekiem totalnie zagubionym w publicznym mataczeniu. Ten poczuł się niby całkowicie zaskoczony całą sprawą i o żadnym łosiu nie słyszał, mimo że mieszkańcy dopominali się od jego urzędu udzielenia pomocy zwierzęciu. Hm, do dziś nie rozumiem dlaczego, ale myśl, że podobni ludzie są wybierani i zarządzają w terenie, jakoś podświadomie odwraca moją uwagę od rannej klępy, kierując ją w stronę strażaków i ich ostrych toporków.

         Jednak najciekawiej zaprezentował się poseł PSL Stanisław Żelichowski, były minister środowiska w kilku rządach, obecnie pełniący funkcje przewodniczącego Komisji Ochrony Środowiska, Zasobów Naturalnych i Leśnictwa. Ten sejmowy dekownik jeszcze z czasów komuny powiedział tak: ,,Łosia traktujemy jak świętą krowę. A on rozmnożył się w wielu miejscach w nadmiarze. Więc trzeba tę populację regulować.” Jednym słowem łosia należało dobić i tyle, a nie zawracać sobie nim dupę, o! Co ciekaweŻelichowski, który jest myśliwym, reperezntuje mentalność kłusownika i rzeźnika w jednej mocno nieskomplikowanej osobie, pozostając merytorycznie, a zwłaszcza etycznie z dala od powierzonych jego parlamentarnej pieczy zagadnień.

         I gdy jedni przerzucali na drugich odpowiedzialność za losy łosia, ten spokojnie sobie dogorywał, przykryty derką przez mieszkańców, mając podrzuconą wiązką siana pod pyskiem. Ostatecznie, po czterech dniach kompetencyjnych przepychanek, znalazł się chętny ofiarodawca, który przekazał 1900 złotych na uratowanie zwierzęcia, przewiezionego następnie do Ośrodka Rehabilitacji Ptactwa i Zwierzyny Chronionej. Powtarzam: 1900 zł - tyle stanowi bariera przywrócenia lasowi polskiemu jego ozdoby, którą peeselowki chłop chciałby dla świętego spokoju utłuc. I to zrobiłby amerykański policjant, znaczy dobiłby ranne zwierzę, ale tylko wtedy, gdy jego stan nie rokowałby szans wyzdrowienia. Inaczej pomoc przyszłaby natychmiast, a ochotników do zapłacenia i transportu znalazłoby się mnóstwo.

         Może to kogoś zdziwi, ale notka ta nie odbiega ani trochę i od problemu niedawnych wyborów samorządowych w Polsce, i w ogóle od spraw terytorialnego zarządu krajem. Bo po pierwsze, skoro przez cztery dni nie można sfinalizować sprawy rannego zwierzęcia, która staje się niusem o zasięgu krajowym, to jak w oparciu o podobnie niekompetentnych ludzi można rozwiązać ogolnopolski problem niewiarygodności wyborów? Wygląda na to, że nie można. Po drugie, jeśli powiat czy gmina nie mogą wysupłać 1900 zł z kasy, to w jakim stanie finansowym pozostają samorządy w kraju i jak się to ma do przedwyborczych przyrzeczeń, wyglądająych jak przelewanie ambitnych planów z pustego w próżne? No więc ma się fatalnie. I wreszcie trzy - czy w ogóle jest sens istnienia samorządów, jeśli wybrani kandydaci mogą być podobni do starosty Sokółki? Nie ma sensu, bo po prostu strach pomyśleć kogo lud ciemny jak bakelit wybiera, a szczególnie gdy uzmysłowimy sobie, jakimi kryteriami się kieruje.

         No a przecież było łatwiejsze rozwiązanie opowiedzianej historii – sprawy łosia nie nagłaśniać, po cichu podnieść zwierzę z ziemi, przywiązać je do drzewa i … wezwać prezydenta Bronka z posłem Żelichowskim. Oczywiście z fuzjami. Niechby sobie nasi myśliwi przyjechali incognito, strzelili po razie, a później podzielili się mięchem i skórą. Taki rozbiór tuszy, szczególnie na niedługo przez rozbiorem Polski, jest doskonałym ćwiczeniem i zarazem doświadczeniem dla władzy. Co, jak, i komu oraz najwazniejsze - ile rządzący będzie z tego miał? Zwłaszcza że po cichu, rzekłbym iż o świcie, dzielili się niedawno głosami wyborców.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo