Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa
1277
BLOG

Ach, te piękne różnice

Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa Polityka Obserwuj notkę 79

        Co jest najważniejsze w rywalizacji, którą oceniają inni? Podkreślam w rywalizacji, a  więc i w amatorskiej bijatyce po polsku, jak rozumie sposób na uzyskanie pierwszeństwa w wyścigu po władzę rodzima klasa polityczna. Otóż najważniejsze jest wykazanie pomiędzy sobą a przeciwnikiem tych różnic, które po naszej stronie przyciągałyby sympatię tłumu. Tłumu, ciżby, motłochu, hołoty, zatem obywateli zwanych okresowo wyborcami, a dla potrzeby będącego niekiedy w modzie egalitaryzmu określanych również mianem ludu. Albo, o ile sytuacja na to pozwala, w tym głównie okres ochronny w polowaniu na szowinistów, wyborcy przybierają postać narodu, a to głównie w celu wyciśnięcia z zainteresowanych patriotycznych wzdęć, czasem wraz - całkiem niechcący zresztą - z różnymi nieczystościami, w tym głównie z zaszłości.

         Piszę tak, bo jedynie pospólstwo, a nie świadomi obywatele, potrzebuje propagandowego zaplecza, w tym podpowiedzi do podjęcia wyborczej decyzji. Inaczej w ogóle nie wiedziałoby kto jest kto oraz co, jak i kiedy ten ktoś mu obiecuje. Przy czym nie jest ono aż tak głupie, na jakie wygląda, by pod czerepem nie jarzyło mu się, że te obiecanki to nic innego jak tak zwana ściema, ma się rozumieć okresowa i umowna, albowiem z próżnego nawet Salomon nie naleje. No a kto jak kto, ale lubiące polewać społeczeństwo wie o tym najlepiej. Niemniej warto owych obiecanek posłuchać nawet i dlatego, że brzmią jak bajka opowiadana do poduszki, choć nie chodzi o to jak bardzo jest ona nieprawdziwa, tylko jak urokliwa. Dlatego wyborcza ciżba, gdy już się dowie kto w blokach startowych stoi i jakie według sondaży ma szanse, wsłuchuje się baczniej która strona piękniej ją okłamuje. Bo właśnie jakość i piękno kłamstwa zaświadczają o takim niby szacunku, jaki rywalizujący o władzę nad kasą przeciwnicy żywią wobec głosujących, odwołując się głównie do ich wewnętrznej potrzeby wysłuchiwania oczywistych pierduł, plecionych im do wyborczej poduszki.

         No i teraz, gdy już wiemy o co chodzi, czyli jak zwykle o pieniądze, znaczy te przyszłe, dzielone po wygraniu, cała rzecz polega na tym, by w kłamstwach prezentować się lepiej. Nie wiarygodniej, bo nie o to chodzi. Nawet odwrotnie - praca nad uzyskiwaniem wysokiego stopnia realnego zaufania społecznego jest zwykłą stratą czasu, na dodatek drogą i niepewną w realizacji. Znacznie lepszą pozycję osiąga się kłamstwem, kreując szybko i skutecznie przekonujący wizerunk różnic. Mówiąc zaś już całkiem wprost, kłamstwo sprzyja takiej autoprezentacji, która powoduje, że określona osoba czy zespół osób, postrzeganych na tle głoszonych przez nie obiecanek, wygląda przyjaźniej.

         A jak działa to w praktyce? Otóż gdy mówimy o tym, co damy, czyli o przychodach społeczeństwa, i oponent zapewnia, że da jeden, my szybko mówimy, że damy dwa i zbieramy lewę. Natomiast gdy mowa o wydatkach obywateli i oponent twierdzi, że zabierze nam dwa, wtedy my przebijamy go, zapewniając, iż weźmiemy im tylko jeden i znów zgarniamy lewę. Inaczej mówiąc, zupełnie jak w grze w wojnę. Czyli co? Ano właśnie grając w ten sposób powodujemy, że różnice działają na naszą korzyść, zwiekszając automatycznie atrakcyjność prezentowanego tłumom wizerunku nas jako ich przyszłej władzy. I gdy hołota już uzna, że kłamiemy w jej interesie korzystniej, przekazuje nam mandat.

         Oczywiście ktoś może nabrać słusznych wątpliwości, albowiem pomiędzy wielkim kłamstwem, małym kłamstewkiem a prawdą jest taka sama różnica, jak pomiędzy złudnie pełnym talerzem zupy, złudnie zapełnionym w połowie i realnie w zaledwie jednej trzeciej. A złudą nikt się jeszcze nie najadł. I jest to prawda - syty nie będzie, ale przy odpowiednim propagandowym zarządzaniu biedą duża część społeczeństwa da się przekonać, że obżeranie się jest niezdrowe, a w ogóle można się nasycić i małym. Aby uwierzono, należy tylko sprytnie skłamać, głosząc, że w danym miejscu i czasie, szczególnie w okresie kryzysu, przedstawione menu jest optymalne i nikt nie nakarmi lepiej. Ba, istnieje realna obawa, że i zagłodzić może.

         By wykazać wspomniane różnice - te działające na naszą korzyć, nie wystarczy jednak deklarować, że jesteśmy lepsi, co notabene zawsze jest trudne. Zresztą to stanowczo za mało, a ryzyko wykrycia kłamliwej autoreklamy, zwłaszcza przez opozycję, duże. Dlatego dzielimy nasz wyborczy wysiłek, znikomą jego część angażując po stronie wykazywania własnych zalet, a resztę wypełniamy prezentacją wad przeciwnika. Przy czym od razu wiadomo, że skoro my wytykamy je jemu, to sami jesteśmy od nich wolni – to wynika z pozornej logiki. Oczywiście wady mogą być najróżniejsze, byle podkopywały obraz rywala. Mogą więc dotyczyć jego cech zewnętrznych, braku walorów intelektualnych, luk w wykształceniu, sposobu wysławiania, rodzaju wykonywanego zawodu i jego miejsca, rodziny o ile ta na coś cierpi, zdrowia, głównie psychicznego, poglądów wyrażanych w szkole, a nawet już i w przedszkolu, sposobu noszenia się, tików, zeza, jąkania, sterowalności własnej, zwłaszcza tej z drugiego siedzenia, znajomych i kolegów, relacji z Panem Bogiem i relacji z Kościołem, w tym oddzielnie relacji z hostią – jednym słowem wszystkiego.

         Znanym przypadkiem takich działań jest negatywna rywalizacja pomiędzy ortografią i gramatyką. Oto jeden z bohaterów życia publicznego, hrabia pełną gębą, prezydent i myśliwy w jednym wydaniu, wpisując się do pamiątkowej księgi w obcej placówce dyplomatycznej popełnił w jednym zdaniu dwa błędy ortograficzne. Żenada? Żenada. Krytyka ze strony opozycji była bezlitosna, ale krótka, bo jej lidera przyłapano też na błędzie. Fakt, że  sprytnie spreparowanym, ale brak własnych mediów o szerokim zasiegu i niemożność ujawnienia perfidii przeciwnika szybko wyrównały rachunki. Do czasu. Bo z kolei lider opozycji, choć błędów ortograficznych nie robi, to, biedak, nie zaśnie, jeśli nie powie zaszłem, wyszłem, poszłem lub wziełem. Doprawdy dziwna to maniera, zwłaszcza jak na osobę, która nie wychowała się na podwórku, tylko w inteligenckim domu na Żoliborzu, co sama podkreśla, i ma za sobą doktorat z nauk prawnych. Szczęście w tym tylko, że ponad 90% społeczeństwa, czyli cały bez mała motłoch, i to bez względu na wykształcenie, też używa tej osobliwej kolokwialnej gramatyki, w związku z czym publiczne wytykanie błędów liderowi opozycji zjednywałoby mu identyfikujące się z nim językowo masy.

         Ale że każdy dzień to nowe doświadczenie, oto to najnowsze.

         Premier Ewa Kopacz została po prostu zrównana z glebą, a nawet nieco niżej, bo na metr w głąb, przez opozycję i jej media, za użycie sformułowania naród śląski. Pastwiono się nad nią przez trzy dni, w prawicowej prasie i w internecie. I dobrze, bo w kłopotliwej obecnie dla Polski sytuacji w tym regionie, a za jakiś czas już nawet bardzo trudnej, tej miary lapsus czołowego polityka jest wręcz niewybaczalny. Dlatego krytyka spotkała premier nawet ze strony zaprzyjaźnionych koniunkturalnie z obozem władzy publicystów, którzy poczuwali się do obowiązku przypomnienia orzecznictwa Sądu Najwyższego. Ten natomist uznał, że Ślązacy narodem nie są i stałe podkreślanie tego faktu leży w interesie polskiej racji stanu. No a kto jak nie premier właśnie o tę rację stanu ma dbać? A, oczywiście wiemy – skoro obecna pierwsza  ministra jest jakby intelektualnie niekompletna, to za parę miesięcy będziemy mieli lepszą, mądrzejszą i lepiej przygotowaną. A więc jaką? No tak, pod każdym względem różniącą się na plus od obecnej, w tym i w kwestii śląskości, którą zrządzeniem losu wypiła z mlekiem matki i zagryzła porcją tamtejszych klusek.        

         Tak przynajmniej by się wydawało, gdyby nie pech. Przyszła premiera, cała w swej wyeksponowanej przez prawicę krasie fachowości i wiedzy, na samym wstępie wystąpienia na konwencji PiS bredziła niczym jej rywalka o konkretnym ślaskim narodzie. Tyle tylko, że w przeciwieństwie do obecnej szefowej rządu poprawiła się, niemniej niesmak i zawód pozostały. Wraz z wrażeniem, niekoniecznie trafnym, że wart Pac pałaca, czyli że różnice pomiedzy rywalkami w jakimś stopniu zostały zatarte.

          A to istotne, bo w czasie podejmowania wyborczych decyzji nie tyle decydują fakty, takie jak życiorysy, edukacja, doświadczenie i wiedza, ale wrażenia właśnie. Z reguły pozorne, powierzchowne i nie zawsze istotne, ale obok kłamstw decydujące o losach państwa. Trochę to zaskakujące, ale tak już jest.   

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka