Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa
522
BLOG

Tomoje

Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 27

          W szkole podstawowej miałem kolegę, którego nazwaliśmy Tomoje. Ksywa wzięła się stąd, że wszystko, co zostało w jego obecności znalezione, na przykład dwa złote na szkolnym dziedzińcu, wieczne pióro na kortytarzu czy nawet kostka do gry należały z definicji do niego.

          – Pokaż – komenderował władczo, bo był duży i silny, wyciagając jednocześnie łapę w kierunku znalazcy, który nieopatrznie pochwalił się zdobyczą. Później, oglądając dokładnie przedmiot, znajdował jakąś charakterystyczną jego cechę, znaną tylko jemu – a to rysę na monecie, a to rzekomo lekko wygięty metalowy zaczep długopisu – którą następnie pokazywał wszystkim dla udowodnienia, że jest właśnie tak, jak mówi, po czym chował rzecz do kieszeni, kończąc tym samym temat.

         I tak było do czasu, gdy w szóstej klasie trafił do nas powtarzający rok Zachar, bo tak właśnie skracaliśmy jego nazwisko. Zachar był łobuzem, kilka lat później skierowano go do zakładu poprawczego, a następnie znalazł spokój pod więziennym kluczem. Ale mimo tak niewesołej i wstydliwej przecież historii życia trzeba mu przyznać, że w dziedzinie znalezisk zapisał się złotymi zgłoskami, ustalając nowe, może trochę bolesne niemniej zdrowe zasady. Otóż słysząc o zwyczajach Tomoje, postanowił sam sprawdzić jak rzeczy się mają. Pewnego razu, gdy podczas długiej przerwy wyszliśmy na boisko, Zachar rzucił na ziemię 5 złotych i kazał jednemu z nas przykryć je butem. Kiedy zbliżył się Tomoje, chłopak na umówiony sygnał zdjął nogę z monety, a drugi schylił się po nią, głosząc zarazem, że właśnie znalazł piątaka. – Pokaż – podniósł władczo głos Tomoje, wziął pieniążek i zaczął go oglądać. Później orzekł, że poznaje drobne zgniecenia na ząbkach krawędzi, no i w ogóle rybak taki jakoś dziwnie znajomy mu się wydał. Na koniec pokazał nam obie cechy niby szczególne i już miał schować ,,piątkę” do kieszeni, gdy Zachar bez ostrzeżenia wywalił mu w arbuz. Tomoje padł jak długi, łapiąc się przy tym za nos, który puchł w oczach, pokrywając się wydmuchiwanymi bąblami mieszaniny gilów i krwi.

         Przypomniała mi się ta stara historia w związku z otoczką dziwnej sprawy pociagu, czy może dokładniej ,,złotego pociągu”, jak zwą go media, która od dwóch tygodni coraz bardziej elektryzuje wyobraźnię ludzi. Przy czym chodzi głównie o osobników ubogich, skazanych na nieodwracalną beznadzieję dnia powszedniego, a poszukujących sposobu na biedę w marzeniach o wygranej w totolotka, wykopaniu zapomnianego worka lichwy lub znalezieniu recepty na bogate życie autorstwa nieodżałowanego doktora Jana.

         Zostawmy jednak maluczkich ich losowi i pomyślmy, jak można przez siedemdziesiąt lat nie znaleźć składu pociągu pancernego o długości 150 metrów, bo na tyle oceniają go specjaliści. I nie w całej Polsce, tylko w okolicach Wałbrzycha. Ciekawe, prawda? Oczywiście w historii zdarzały się i większe zagadki. Na przykład Rzymianie nie potrafili odnaleźć IX Legionu Hispana, Czesi od czterech stuleci nawet się nie fatygują żeby odszukać ducha walki, którego stracili pod Białą Górą, natomiast Rosjanie do tej pory nie są w stanie udowodnić znaleziskami swojej przynależności do europejskiej cywilizacji. I nie udowodnią.

         Ustalmy zatem, że choć 150 metrów utraconego od lat żelastwa robi wrażenie, to tyle w tym pożytku, że tłumaczy saperów mylących się tylko raz na przecież mniejszych detalach, a przy okazji każe spojrzeć nieco łagodniej na badaczy, którzy od czasów Platona borykają się z dokładnym określeniem położenia Altlantydy.

         Sprawa niemieckiego pociągu, który zaginął w końcu wojny, nie byłaby tak nagłośniona, gdby nie pewien drobiazg. Otóż oprócz uzbrojenia, które Niemcy wywozili z Wrocławia zajmowanego przez Rosjan, na wagonach miały znaleźć się cenne matariały przemysłowe i - co najważniejsze - złoto. Oczywiście nie wiadomo ile i jakiej próby, bo Niemcy pociąg ukryli i od tamtej pory tyle go widziano. No ale wieść gruchnęła i jak wspomniałem rozpaliła wyobraźnię maluczkich. Okazuje się jednak, że nie tylko.

         Od czasu dwóch filmowych knotów – ubiegłorocznego ,,Obrońcy skarbów” i tegorocznego ,,Złota dama”, ich widz nabiera przekonania, że całość dzieł sztuki i w ogóle rzeczy cennych, jakie Niemcy… ops, przepraszam, oczywiście które naziści zagarnęli w okupowanych krajach, należała do Żydów. Oczywiście byłoby bzdurą kwestionowanie praw żydowskich właścicieli i ich spadkobierców do zwrotu zrabowanej im własnośći, niemniej kreowanie opinii jakoby niemal każde dzieło sztuki i każdy kawałek złota, zwłaszcza z oprawionym w nie drogim kamieniem, miały swojego żydowskiego właściciela, jest nie tylko mylne, ale nawet szkodliwe dla samych zainteresowanych. No bo skoro tak miałoby być, to jak to się ma do teorii o historycznych, wielowiekowych prześladowaniach Żydów? Prześladowani nabywają na ogół przynależny dyskryminacji i szykanom oraz postępującej w parze z nimi biedzie suchy chleb wraz z tanią nadzieją na lepsze jutro, a nie kosztowności i dzieła najwybitniejszych malarzy. Tyle przynajmniej podpowiadają logika i historia, ale upierać się  nie będę, by nie tworzyć warażenia, że cierpię na niereformowalny stosunek do mitów, a także politycznej poprawności, co podważałoby moje człowieczeństwo, nie wspominając już o inteligencji.

         No dobrze, ale wróćmy do pociagu. Nikt jeszcze go nie znalazł, ba, mało tego – wielu nie porzuciło myśli, że to tylko tania sensacja rodem ze schyłkowego okresu ogórkowego, a już w kolejce po złoto ustawia się grupa właścicieli zaginionych skarbów. Szef Światowego Kongresu Żydów Robert Singer zasugerował, czyli biorąc pod uwagę kto mówi i czego rzecz dotyczy de facto stwierdził, że złoto, którego jeszcze nikt na oczy nie widział, może być częścią kosztowności zrabowanych Żydom w czasie Holokaustu. By odpowiednio przygotować grunt pod żądania Singer z typową dla jego oraganizacji delikatnością stworzył propaganową otoczkę roszczeń, wspominając, że w przypadku nieodnalezienia właścicieli i ich spadkobierców ukryte kosztowności powinny przypaść w udziale polskim Żydom. Dlaczego? Bo jak zauważył: ,, Polska nigdy nie wynagrodziła im cierpień i strat materialnych, jakich doznali w czasie Holokaustu”.

          To, rzecz jasna, słuszna opinia i politycznie nie wypada jej kwestionować, tym bardziej że rozumowanie Światowego Kongresu Żydów powala swoją prostotą i oczywistością sądów. Sęk tylko jakby w tym, że trudno wymagać od Polaków, by ci spłacali cudze zobowiązania, a brudnej, wyżętej z faktów teorii o naszym współudziale w żydowskiej zagładzie, teorii forsowanej właśnie od lat przez Kongres nikt jeszcze nie udowodnił. No ale rozumiem, że sama propaganda robi swoje, podobnie jak oba wspomniane filmy. Pytaniem pozostaje tylko, co może się stać, jeśli pociąg w ogóle nie istnieje, albo jeśli nawet istnieje, to nie ma w nim kosztowności? Czego wówczas zażąda Singer dla wyrównania cierpień i strat materialnych ludności żydowskiej, no bo skoro zawiniliśmy, to rekompensata zadanego zła się należy – co do tego nie ma watpliwości? Może się mylę, ale przypuszczam, że spółka KGHM lub przynajmniej większościowy pakiet akcji Orlenu na pewno w jakiś sposób zadośćuczyniby krzywdom wyrządzonym Żydom przez Niemców. Ewentualnie zadowoliłyby ich lasy państwowe.

         Ale oto i nasi zachodni sasiedzi też ustawili się w kolejce po skarb. Przecież złoto mogło należeć do mieszkańców Wrocławia, a skoro tak, to siłą rzeczy powino powrócić do prawowitych właścicieli. Oczywiście byłoby wskazane, jeśli od razu z Wrocławiem. Nie należy się jednak śpieszyć, Niemcy są cierpliwi, jeszcze poczekają. Przecież i obwodnicę trzeba dokończyć, i inne zrozpoczęte inwestycje. Trochę czasu zostało, a później wszystko potoczy się ustalonym trybem - od znanego już teraz zakazu rozmowy w domach z dziećmi po polsku poczynając.

         No i wreszcie Rosjanie. Ci też mają chrapkę na złoto, bo jak ogłosili może pochodzić ono, podobnie jak inne przedmioty o ile tylko mają jakąś wartość, z obszarów Związku Radzieckiego okupowanych przez faszystów. Dlatego już dziś cyryliczni sąsiedzi spod znaku wiecznie pustej michy życzą sobie, by podczas przeszukiwań pociągu i wyceny znalezisk uczestniczyli przedstawiciele Rosji. No cóż, trudno o większą bezczelność.

         Hm, wziąwszy pod uwage skalę roszczeń oraz ich zasadność dochodzę do wniosku, że największe szanse odzyskania złota mieliby nadwołżańscy Niemcy żydowskiego pochodzenia, których rodowód z każdej strony zapewniałby udział w łupach. Natomiast Polacy? No cóż: - Kopcie, chamy, dalej i informujcie nas o rezultatach – daje się słyszeć szydercze namowy. Ale spokojnie, nie chodzi o to, że Polak, który wyorze pierścionek z brylantem, nie nałoży go żonie na palec. Owszem, może i nałoży. Tylko najpierw zabierze mu go Skarb Państwa, a ten przekaże mniej lub bardziej prawowitym właścicielom z kolejki. I wtedy znalazca będzie mógł go sobie kupić w sklepie jubilerskim w Amsterdamie lub w Rotterdamie. Tyle mu wolno. I aż tyle.

         Aha, jeszcze drobiazg, ale ważny. Nie liczcie, proszę, na pomoc. Dziś oni obaj, Tomoje i Zachar wystepują pod jedną postacią.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura