Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa
808
BLOG

Pasztet

Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa Społeczeństwo Obserwuj notkę 159

        Niektórzy aby przenieść się do jakichś innych światów, tych w założeniu lepszych, na przykład zaczarowanych, natrudzić się muszą co niemiara. O, choćby taka Alicja. Nie dość, że weszła do króliczej nory, to jeszcze nie wiedzieć czemu wpadła w niej do studni. No po prostu jak pech to pech! Bo gdyby do studni wrzucić na przyklad kamień, niech będzie, że nawet filozoficzny, to pluśnie i osiądzie po prostu na dnie – oczywiście w tym świecie, a nie w żadnej krainie fantazji. Albo tacy Majowie, którzy w zgodzie z zasadami swojej rozwiniętej jakby cokolwiek inaczej cywilizacji, gorzej/lepiej – niepotrzebne skreślić,  wrzucali do naturalnej studni w Chichen Itza ofiary z młodych chłopców, poświęcając ich bogowi deszczu. Przy czym nie wiadomo dokładnie, czy chodziło o ubłaganie bóstwa, by padało, czy wręcz odwrotnie - żeby jednak nie, zwłaszcza gdy proszącymi byli spragnieni słońca indiańscy turyści. W każdym razie nie ma żadnych przekazów ze strony chłopców, jakoby odnaleźli coś lepszego na dnie studni niż na dotychczasowym padole, szczególnie gdy wcześniej, tuż przez zrzuceniem, odarto ich żywcem ze skóry.

         Zatem Alicji być może się udało w myśl zasady, że niektórzy, idąc pod ramię z przypadkiem, mają po prostu szczęście. Jak w totolotka, o! Podobnie było z bohaterami filmowej Narnii, z tym że ci do baśniowego świata wchodzili przez szafę. To trochę bezpieczniej niż spadać wzdłuż betonowych, mocno omszałych kregów, a nie daj Boże jeszcze głową w dół. Zresztą sami spróbujcie. Wchodzicie jednymi drzwiami, na bezdechu pokonujecie strefę naftaliny i wyłaniacie się z drugiej strony mebla. Rzecz jasna po wcześniejszym przygotowaniu wyjścia i przy zalożeniu, że nie jest to szafa w ścianie, bo wtedy trzeba by kuć. Tak więc wyłaniacie się, a tam czeka już na was gadający lew i… No tak, niestety również i wojna odmiennych cywilizacji, co tylko utwierdza w przekonaniu, że inne światy, te z obszarów naszej fantazji, bywają jedynie pozornie lepsze. Stworzone bowiem w ludzkich umysłach – zresztą  nie tylko baśnie, ale również systemy polityczne, w tym i demokracja, które też zaczynają swój byt od fantazjowania -  zarażone są z natury wirusem konfliktu, chciwości, zazdrości i innym draństwem, towarzyszącym homo sapiens od zarania jego dziejów.

         Być może dlatego postuluje się wychodzenie z szafy tak normalnie, przodem, jako że zawsze lepiej wystrzegać się niemiłych niespodzianek oferowanych przez inny świat. Bo to wiadomo, może tam nadal Biedroniów kamienują? A tak niczym pisklę wyłazicie po latach z ciasnych desek i stwierdzacie, że choć nie wymknęliście się tylnym wyjściem, tym do bajkowej krainy, tylko przodem - na stare śmieci, to dobrze. Albowiem  w międzyczasie ten dawny świat tak się zmienil, że dla Biedroniów stał się niemal tym wyśnionym właśnie. Do tego stopnia, że jeśli tylko oficjalnie, znaczy publicznie pupa w nim boli, to szafa gra. Szczególnie gdy okazuje sie, że to była grająca szafa, w której dotyk nowych, słusznych  czasów wybrał płytę z nagraniem Y.M.C.A.

         Powiem szczerze, że aby zmienić świat, nigdy nie posuwałem się do tego typu sposobów. Po prostu przymykałem oczy i nagle polowałem na mamuty, znajdowałem się w tłumie na Forum Romanum starożytnego Rzymu, wędrowałem przez piaski pustyń z krucjatami albo towarzyszyłem Kolumbowi na ,,Santa Marii”. Ot tak po prostu, kiedy tylko chciałem uciekałem od rzeczywistości, zdradzając ją z bohaterami czytanych książek czy oglądanych filmów, których barwne życie było znacznie ciekawsze od tego, jakie sam aktualnie prowadziłem, a przynajmniej tak mi się wydawało. Oczywiście nigdy nie dopuszczałem do siebie myśli, że w tych ciekawszych i lepszych czasach zdążyłbym minimum trzy razy umrzeć, w tym z tak błahego powodu, jakim jest zapalenie wyrostka. Ale czy należy poważnie rozważać takie drobiazgi, gdy już za chwilę można ujrzeć Cezara albo zza widokręgu wyłoni się Hispaniola?

         Jednak co trzeba podkreślić, moje wszystkie dotychczasowe ucieczki do innych światów zawsze były wynikiem podejmowanych przeze mnie decyzji o tym gdzie, na jak długo i w jakim charakterze się wybieram. I tak było do wczoraj, bo wczoraj właśnie… Zresztą po kolei.

         Dwa tygodnie temu, robiąc zakupy w polskich delikatesach, ujrzałem na półce małe pudełeczka pasztetu. Konkretnie pasztetu wiejskiego z papryką, w cenie $1.69 za 130 gramów mięsnej szpachlówy, którą lata temu, w trakcie wakacyjnych wypadów w Polskę, uznawaliśmy obok konserwy turystycznej za produkt spożywczy numer jeden. Cóż, takie to były czasy, ustalmy, że ciężkie, patrząc głównie z perspektywy sytej teraźniejszości. Bo dziś, wędrując po Mazurach, nie obciążalibyśmy plecaków puszkami. Oto jak donoszą miejscowi, w pierwszej lepszej Biedronce pierwszego lepszego Węgorzewa możemy nabyć wszystko. A skoro wszystko, to skupilibysmy się na pół kilogramie krewetek, plus jakimś większym ochłapie wędzonego łososia, o ile lokalni smakosze nie zdążyli przyjezdnym wykupić, by uśmierzyć ewentualny pierwszy głód i powędrowali dalej. Natomiast w tamtych czasach ratunkiem w drodze były jedynie sklepy GS, oferujące choć nie zawsze, konserwy i również – co było ważne – nawet, proszę sobie wyobrazić, wina. W tym i te lepsze – półsłodkie Rycerskie, uznawane za bardziej cywilizowanego choć niestety tylko regionalnie kuzyna jabola, oraz wytrawną Gellalę – przysmak dla prawdziwych koneserów, o których obecnie w Polsce nietrudno, więc doceniliby zapewne peerelowskie smaki. A poza tym, tu uwaga, szokowała niekiedy w geesach obecność podłej bo podłej, niemniej portugalskiej i hiszpańskiej brandy, które samą tylko grafiką nalepek tak pasowały do otoczenia i miejscowych smaków, jak Donald Trump do prezydentury.

         Nieważne. Znów się rozgadałem i trudno mi orzec, czy na temat, bo tak  naprawdę nie wiem jeszcze o czym piszę ten felieton. O pasztecie? Aha, zatem wracajmy do pasztetu.

         Kupiłem wtedy dwie puszeczki, bardziej z powodów sentymentalnych niż z potrzeby, ale co tam, pomyślałem - niech sobie będą, póki jeść nie wołam. I leżały niemal w zapomnieniu aż do wczoraj, bo wczoraj zabrakło mi wędliny do śniadaniowych kanapek. I już chciałem wskoczyć na motor, by pojechac do najblizszego sklepu, gdy raptem przypomniałem sobie o schowanym specjale. Szybko oddarłem wieczko i rozsmarowałem zawartość na dwóch kawałkach chleba, ubarwiając je na koniec sałatą i pomidorem. Po czym, przepijając kawą, ugryzłem. I raptem…

         Nie, nie zobaczyłem królika z kieszonkowym zegrakiem, gadającego lwa albo Piotrusia Pana. Wraz z przypomnieniem sobie dawnego smaku zacząłem dostrzegać wokół  postępujące zmiany. Ciemne blond włosy opadły mi na ramiona, dolną wargą wyczułem obecność przycinanych tuż nad górną wąsów, pod krótkimi rękawami polo znów zadrgały sprężyście wytrenowane siatkówką mięśnie, a nogi okryły się przerabianymi w lekkie ,,dzwony” spranymi dżinsami i modnymi do kompletu beżowymi butami typu chukka. Obok mnie, na skraju przydrożnego rowu, przy trasie wylotowej z Ostrołęki na północ, stały trzy poniemieckie plecaki z klapami obitymi końską skórą – w tamtych latach sprzęt bardzo trendy, a właścieciele dwóch z nich, moi starzy kumple, zaciagali się obok ,,Extra mocnymi”, otrzepując ze spodni resztki okruchów. Tam właśnie zakończylismy pierwszy etap podróży autostopem ku Mazurom, pożywiając się kupionymi po drodze kajzerkami z rozsmarowanym na nich pasztetem. W pewnej chwili jeden z nich, Leszek, zapytał:

         - Ile macie forsy?

         - Ja 1500 - odpowiedziałem.

         - Ja tyle samo - rzekł Leszek.

         -  A ty - zwrócił się do Jurka.

         - Ja? Ja tylko 900 – odparł z wyrazem winy Jurek, czując że będzie zawadą w niektórych wspólnych planach.

       Leszek zaciągnął się mocniej papierosem i spojrzał na mnie. Uśmiechnąłem się i kiwnąłem w odpowiedzi głową. Wtedy on zdjął kapelusz i zakomenderował: - Dawać tu forsę.

         Wszyscy wrzuciliśmy przeznaczone na wakacyjny wyjazd pieniądze. Leszek potrząsnał kapeluszem, jakby chciał je zmieszać, a później rozdzielił całą sumę na trzy kupki po 1300 złotych.

         - Dobra, to mamy po równo. A teraz bierzcie graty, pieniądze i zmykamy. Jurek, spróbuj zatrzymać tę Nyskę.        

         Taaa, ten sam smak pasztetu, jakby przez moment ta sama atmosfera. Atmosfera młodości, w trakcie której każdy świat ma koloryt bezchmurnego nieba, smak schłodzonej wodą i smakującej olejkiem do opalania skóry oraz pogłos szmerów kawiarnianych rozmów - nawet tamten peerelowski świat. A prawdę mówiąc, na co dzień wcale nie czuć w nim było na plecach oddechu bezpieki, tajemniczej ręki cenzury ani świstu moskiewskiego knuta. To znaczy zdawalismy sobie sprawę, że to wszystko istnieje – jakżeby inaczej. Ale tam, gdzieś, niby za ścianą niepamiętania, tworząc trochę na życzenie zakłamane odczucie, że tak naprawdę ten cały syf nas nie dotyczy.

           Pochodziliśmy z podobnych rodzin, tych po przejściach, więc pewne sprawy nam wpojono. Ale przecież tamten okres, okres lat 70-tych dawał coś więcej niż tylko nienawiść do NICH, zaopatrzeniowe kłopoty i lęki, bo oferoweał to, co miał do zaoferowania w dobrej wierze i, niestety, ale więcej nie mógł. Ustalmy zatem, że był przynajmniej szczery, a jeśli kłamał, to kosztem przyszłości na naszą doraźną korzyść. I na swoją – by trwać w miarę bezkonfliktowo. Natomiast zło w dążeniu do cwaniacko-złodziejskiej ucieczki od egalitaryzmu, które miało nadejść później i się rozplenić, powszechna korupcja, donosicielstwo i zawiść tkwiły bardziej w samych ludziach niż w systemie. Owszem, on ich demoralizował, bo stwarzał ku temu dogodne warunki i nie zapobiegał patologiom, ale faktem jest też, że ziarno zła trafiało na niezwykle podatny grunt. Grunt, który nagle, zaledwie kilka lat później, okazał się tym legendarnym, solidarnościowym, przynoszącym plon prawie 10 milionów członków.

         O fikcjo, jakże jesteś boleśnie piekna! Ci, dumni ideą, choć nie widząc jaką, napęczniali honorem, choć nie mając pojęcia do czego ten obliguje, i oddając się w opiekę Bogu, z którym nigdy nie mieli wewnętrznej potrzeby rozmawiania, a na dodatek pozbawieni przywódczych elit, pękli jak mydlana bańka w jedną grudniową noc. Bo naprawdę była to bańka, której legenda wciąż przemawia do wyobraźni bardziej od faktów.

         - No a co z tym pasztetem? – ktoś zapyta. Z pasztetem? Ach no tak. Zatem wróciłem z dawnego świata zaraz po ostatnim kęsie. Z łezką w oku, że było nas takich trzech, a niekoniecznie, że aż 10 milionów. Bo co są warte miliony cieni? Co warta ich późniejsza ułamkowa rewitalizacja, skoro nadal sa tylko cieniami? Nie ludzi, ale ideałów. A później, gdy potrzebny był pluralizm, podzielili się. Gdy wymagany był dialog, pokłócili się, przy okazji zręcznie nie dopuszcając do słowa innych. A gdy teraz wymagany jest od nich kompromis, pogubili się trochę, bo zostali uksztłtowani w atmosferze postawy ,,brać”, przy kompletnej nieznajomości frajdy dawania.

         Nie, nie weszliśmy z nimi do lepszego świata. Może zabrakło studni, a może szafy odpowiednich rozmiarów – kto wie? W każdym razie z tego powodu właśnie mamy  ten pasztet, do którego przyprawy dodawano jeszcze w peerelu.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo