Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa
356
BLOG

Zbudujmy jakiś statek ( rzecz o futbolu )

Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa Sport Obserwuj notkę 18

        I kto by się tego spodziewał? Nikt. A przecież wystarczyło, żeby pisowska dobra zmiana wyszła naprzeciw oczekiwaniom wyborców, dla których nie tyle chleb i igrzyska są istotne, ale w zgodzie z nową narodową  jakością igrzyska i chleb, i oto stało się. Zataczając coraz szersze kręgi oddziaływania na bieg spraw w kraju, zmiana udzieliła uzdrowieńczej magii polskiej piłce nożnej, przepychając całkiem przeciętną drużynę do ćwierćfinału rozgrywanych obecnie Mistrzostw Europy. No a skoro przeciętniak zachodzi wyżej niż wskazywałyby na to jego możliwości, to musi to być sprawa cudu. Ale nie idźmy z tą dobrą nowiną zbyt daleko, mieszając w to samego Pana Boga, i ustalmy, że powodem była owa zmiana właśnie. A mówiąc wprost, moc sprawcza samego Prezesa – tu nie wymawiajmy nadaremno jego imienia, tym bardziej że chodzi o czcze sprawy, którym ON nadał bieg szczególny, będąc powodowany kaprysem ewentualnie nieuwagą. I tego jestem raczej pewny, bo na wspaniałomyślność okazaną bliskiemu sercu i nogom Donalda Tuska ,,harataniu w gałę” raczej bym nie liczył.

         No a dlaczego tak myślę, to znaczy czemu przyczyn awansu naszych kopaczy upatruję w sprawach nadprzyrodzonych, jak wspomniana magia prezesa wszystkich prezesów, a nie w sile drużyny, dodatkowo nie uznając ich awansu za jakiś szczegolny sukces? Otóż z bardzo prostego powodu, którym jest smutny fakt, że w trakcie czterech meczy jakie doprowadziły polską reprezentację do ćwierćfinału, strzelilismy zaledwie trzy bramki. Trzy bramki zespołu mającego w składzie najlepszego strzelca Bundesligi zestawionego w parze ze snajperem Ajaxu Amsterdam, i grającego przeciwko tak naprawdę tylko jednej utytułowanej drużynie oraz trzem przeciętniakom.

         Ci, dla których znany im świat nie zaczął się wraz z dobrodziejstwami kapitalizmu, pamiętają być może, że w roku 1974, w imprezie wyższej rangi od Euro, jaką są Mistrzostwa Świata, Polacy tylko w fazie grupowej strzelili dwanaście bramek, tracąc trzy i wygrywając wszystkie spotkania, mając przy tym przeciwko sobie dwóch gigantów światowego futbolu: Argentynę i Włochy. Może dlatego właśnie niektórzy kibice mojego pokolenia nie okazują oczekiwanych przejawów radości, bo ich ogląd zmagań piłkarskiej kadry we Francji w zestawieniu z historycznymi osiągnięciami działa cały czas porównawczo, co nie skłania do aplauzu. Wręcz przeciwnie, nakazuje krytyczne stanowisko wobec rzekomych osiagnięć polskiego zespołu. Dlaczego?

         A choćby i dlatego, że wszystkie zwycięstwa, w tym dwa jednobramkowe i jedno rzutami karnymi, wyglądały na mocno szczęśliwe i kompletnie nieprzekonywujące. Ilością niecelnych strzałów i podań oraz przypadkowych zagrań można by obdzielić kilka spotkań trzeciej ligi, gdzie oczekiwania piłkarskiej maestrii są dużo mniejsze. Kompletnie zawiedli utytułowani snajperzy, którym wyraźnie gra w reprezentacji nie służy. No ale strach byłoby skrytykować Lewandowskiego, bo motłoch takiego czubka zagryzie. W przeciwieństwie do Niemiec, gdzie rozczarowanie nieskutecznością Thomasa Mullera jest wyrażane publicznie, a co dowodzi, że jest tam nieco mniej motłochu, który zdjęcia sportowych idoli, zwłaszcza tych wierzących, oraz prezesów partii politycznych trzyma zatknięte za ramami świętych obrazków.

         A jak to wyglądało od strony trenera? Jeśli można mówić o pechu Nawałki, to na pewno ma on na imię Arkadiusz. Rzecz jasna Milik, żeby nie było watpliwości. I gdybym miał tylko tyle dolarów, ile ,,twardych” zebrał polski gracz w meczu z Niemcami, nie trafiając przy strzale w piłkę w stytuacji sam na sam z bramkarzem, pudłując z ośmiu metrów osiem metrów ponad bramkę lub niecelnie podając Lewandowskiemu, byłbym milionerem. Natomiast ze statystyki uzyskanych goli widać, że w Ajaksie Milik w bramkę trafia, natomiast w kadrze od jakiegoś czasu z uporem nie chce. I nie dlatego, że nie ma okazji do strzału - nie, ma, mnóstwo nawet w każdym meczu. Po prostu coś jakby mu nie wychodzi. Może przekonali go, że polityczna poprawność nakazuje zdusić w sobie patriotyczne odruchy i nie strzelać dla Polski albo co? Kto wie?

         Ten sam pech dotyczy Roberta Lewandowskiego. Polski eksportowy snajper nawet chciał strzelić, ba, nie oszczędzał nóg jak kiedyś, gdy zamierzał je drogo sprzedać. Co z tego jednak, skoro prócz skromnej jednej bramki na pięć meczów, nic więcej mu się nie udało. Niektórzy zapewne powiedzą, że to dzięki niemu zwyciężaliśmy, bo ściągał na siebie uwagę kilku zwodników przeciwnika. No i oczywiście mają rację. Ba, powiem więcej – ściągałby nawet wtedy, jeśli by nie grał, bawiąc w tym czasie na wakacjach. Głównie telepatycznie. Oczywiście gdyby przyszło dokopać San Marino albo Giblartarowi, pan Robert całkiem chętnie pokazałby się od najlepszej strony, ale już na przykład takie Niemcy… No cóż, może nie zna tamtejszego stylu gry, może ma tremę, przecież wszystko możliwe. W tym nawet i to, że jego utalentowana sportowo żona, a z upodobania reklamująca zdrowe żywienie kulinarna specjalistka, serwowała być może we Francji panu Robertowi zamiast kiełków suszi, sałaty z chudym serem i wody mineralnej, czym karmi go na co dzień w Monachium, schabowego z zasmażaną kapustą i mocnym piwem… Zaraz, wspomniałem coś o kapuście? No tak, to teraz o kolejnym pechu Nawałki.

         A tym było zrobienie przez media, w tym i zagraniczne, krzywdy stosunkowo nowemu nabytkowi kadry Bartoszowi Kapustce, którego na podstawie jednego spotkania okrzyknięto futbolowym odkryciem na miarę światową. Chłopak chyba w to uwierzył i bardzo się przejął, jako że od tej pory przestał się wysilać. No bo i po co, skoro jest tak wspaniały, że nawet słynny Gary Lineker - niegdyś pogromca polskiej drużyny a dziś komentator sportowy - przeliczał go bez kalkulatora na miliony euro? Zatem objawioną wcześniej wybitność, aby ta mu się nie zgrała do szczętu przed jakimś ważnym kontraktem, ewentualnie nie wypociła i wraz z mydlinami nie spłynęła pod prysznicem do ścieków, zostawiał na wszelki wypadek w szatni, a na boisko wystawiał już tylko polską ligową przeciętność. Na dodatek przeciętność faulującą, co każdorazowo kosztowało go, a w zasadzie polski zespół żółtą kartkę. Pech Nawałki polega więc na tym, że aby naprawdę zdolnego zawodnika jakim chłopak bez wątpienia jest, przywrócić do realnego świata, w którym ten ma przed sobą jeszcze wiele nauki, trzeba się dobrze napracować. Sęk w tym, że łatwiej spuśćić wodę ze skręconego kolana za pomoca punkcji, niż spuścić pychę z nadętego ego. Tak jak łatwiej z kapustki zrobić bigos, niż z bigosu na powrót kapustkę.

          A teraz słów kilka o łucie szczęścia Nawałki, który bez wątpienia symbolizował swoją osoba Michał Pazdan – obok Glika, który cieszy się już ustaloną miedzynarodową renomą, mocny punkt polskiej obrony. Sam Pazdan ma zresztą trudne do wytłumaczenia szczęście, albowiem w meczu z Portugalią żaden z sędziów nie zauważył jego ewidnetnie nieczystego zagrania przeciwko Ronaldo na naszym polu karnym. Wyobraźmy to sobie – kilkadziesiat milionów widziało faul, a sędziowie nie. Zatem skoro zawodnik posiada w sobie coś, co czyni go niewidzialnym dla arbitrów, to mówiąc kolokwialnie ma fart. Zatem nie daj Bóg pozbywać się go z reprezentacji, bo fart Pazdana automatycznie jest fartem całego zespołu. A ponieważ Polacy nie mają innych wiekszych zmartwień i ambicji poza dobrym futbolem, zatem szczęście Michała Pazdana przekłada się na szczęście narodu. No i oczywiście trenera. Cóż, przykre ale prawdziwe. Amen.

         I już na koniec może o szczęściu w nieszczęściu Adama Nawałki, którym jest na pewno wymuszona zmiana bramkarza Wojciecha Szczęsnego na Łukasza Fabiańskiego. No więc powiem tak: dobrze się stało, że Szczęsny nabawił się kontuzji. Jest on bowiem typem bramkarza heroicznych wzlotów i przykrych upadków - nawet w tym samym meczu. Potrafi bowiem w jednej minucie obronić rzut karny, by w drugiej puścić najzwyklejszą szmatę lub sfaulować przeciwnika, zamieniając przewinę na kolejny karny. Trener Arsenalu Arsene Wenger upatrywał nawet powodu skoków formy bramkarza w jego nałogu palenia, podejrzewając, że Szczęsny przepuszcza piłki odwracając się tyłem do akcji w trakcie przypalania papierosa, gdy wiatr wieje od strony boiska, a konflikt pomiedzy obu panami zakończył się wypożyczeniem zawodnika do Romy. Natomiast Fabiański nie, to znaczy nie tylko nie pali, ale na dodatek prezentuje stałą formę - taką w wersji wyrobniczej, tyle że doprowadzonej do perfekcji, bez fajerwerków, ale i bez tak zwanego bramkarskiego obciachu. Dlatego cenię go sobie wyżej od Szczęsnego, ale jedynie w normalnym czasie gry, plus dogrywka. Natomiast jestem przekonany, że gdyby to Szczęsny stał w bramce w trakcie rzutów karnych w meczu z Portugalią, zawędrowalibyśmy szczebel wyżej. Oto w trakcie obu serii strzałów - bo mieliśmy tę emocjonalnie wątpliwą przyjemność również w starciu ze Szwajcarami - Fabiański przy każdym kopnięciu rzucał się w przeciwną stronę. Piłka w lewy róg, Fabiański w prawy, piłka w prawy, Fabiański w lewy – zupełnie jakby się z nią umówił! Aż przykro było patrzeć, jak najlepszy bramkarz angielskiej ligi poprzedniego sezonu ani razu nie jest w stanie wyczuć intencji strzelca. A jeśli już nie wyczuć, to po prostu na chybił trafił zgadnąć, z czego wnoszę, że nigdy nie wygrał w totka. I gdy wreszcie przestrzelił Kuba Błaszczykowski, orzeczono, że to on odpowiada za porażkę. No ale gdyby nie dwa jego poprzednie gole, nie dobrnęlibyśmy do tej pechowej dla nas serii karnych.

         Dobrze, kończę już garśc uwag na temat Mistrzostw, bo ani nie jestem ekspertem, ani mnie to jak dawniej ciekawi, więc i emocje targają mną mniejsze. Dlaczego? Może dlatego, że zrobiło się trochę za dużo piłki w naszym życiu, bo obok rozgrywek europejskich, po drugiej stronie Atlantyku toczyły się połączone mistrzostwa obu Ameryk. A może dlatego, że doprowadzając do zawodów aż 24 zespoły ze starego kontynentu, FIFA zadbała na swój durny, skomercjalizowany sposób o spadek poziomu turnieju. I wreszcie może i dlatego, że coraz mniej piłki w piłce, czyli sportu na rzecz robienia biznesu, a zbyt wiele chamstwa i zwykłego aktorzenia, niestety mającego wpływ na przebieg gry.

         Ciekawe również, że po nieudanym występie z Portugalią znów dały się słyszeć głosy, iż od trzydziestu czterech lat nie było tak dobrze w polskim futbolu, że jak zwykle nic się nie stało, że w zasadzie zawodnicy wracają z tarczą a nie na tarczy, i że witamy na lotnisku naszych bohaterskich chłopaków. Cóż, apetyty narodu są prostą miarą jego klęsk i poniżenia lub wiktorii i wielkości, a wszystko w myśl zasady: jestem taki na ile mi z tym dobrze.

         I żeby nie zajmować już czasu, krótka statystyka. Polskę zamieszkuje 38.5 miliona ludzi, Islandię - 320 tysięcy. Zarejestrowanych graczy ma Polska prawie 935 tysięcy, Islandia – około 21  tysięcy. Z tego wniosek, że Islandczycy mają trzy razy mniej ludności niż Polacy zarejestrowanych piłkarzy.

         Kto zatem ma w pełni zasłużony powód do radości i dumy z wejścia do ćwierćfinału? Wiadomo. Skończmy zatem tę idiotyczną, niczym nieusprawiedliwioną fetę i zróbmy wreszcie coś pożytecznego, czym naprawdę będzie można się cieszyć i szczycić. Na przykład zbudujmy statek. Tak jak kiedyś. Bo jak do tej pory, przez ćwierćwiecze, potrafiliśmy zrobić tylko Lewandowskiego i Radwańską. I propagandowo sprzedać oboje – z ich zyskiem.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Sport