Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa
1287
BLOG

O zawartości cukru w cukrze

Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa Społeczeństwo Obserwuj notkę 36

        Można powiedzieć, że my Polacy jesteśmy na topie. Albo na fali, zwłaszcza tej bałtyckiej, która ma zmyć z nas odór Kiepskich. Znaczy tych gorszych, którzy pasują/nie pasują – niepotrzebne skreślić, do dobrej zmiany. Pisze się o nas z niepokojem w Europie i w Ameryce, rozmawia szeptem w kuluarach i przekonuje wrzaskiem połajanek w sali plenarnej Unii Europejskiej. Sufluje jadem do ucha treść listów pisanych do polskich władz z Kongresu Stanów Zjednoczonych i ustala polityczne strategie wobec Warszawy w Berlinie i Moskwie. Czyli mówi się o nas, co już jest sukcesem dostrzeganego przez świat malucha. I gdy człowiekowi dech zapiera świadomość globalnego zaintreresowania odbieranego jako przychylność losu, raptem dociera przykra wiadomość.         

         Oto niedawno jeden z nas, niejaki Sebastian Karaś postanowił ustalić kolejny, zupełnie nieistotny rekord, przy którym wyczyny Wincentego Pstrowskiego wydają się być nie tylko propagandowo, ale przede wszystkim praktycznie uzasadnione i usprawiedliwione. Bo pan Sebastian, człowiek o skromnych ambicjach, chciał zasłynąć, przepływając wpław Bałtyk. Ale nie żeby zaraz cały, ot kawałek, a konkretnie sto kilometrów – z Kołobrzegu na Bornholm. Niestety po ośmiu godzinach, w trakcie których pokonał trzydzieści kilometrów, zawodnik zrezygnował. Może woda, która pił z asekurujacej go łodzi była niegotowana, znaczy taka z kranu, a może zaszkodziły mu konsumowane w wodzie pierogi, kto wie? I choć właśnie pierog jest ulubionym daniem regeneracyjnym wszystkich bijących rekordy pływaków z całego świata, w tym Phelpsa a przedtem Spitza, to o ile te były gatunkowo źle dobrane, znaczy antypolskie, a mówiąc wprost ruskie, wtedy wiadomo, że na zdrowie pojść mu nie mogły. Różne więc snuto domysły, a odpowiedź wyjasniająca niepowodzenia niedoszłego polskiego rekordzisty jest przecież banalnie prosta: za dużo w nim Sebastiana, a za mało Karasia, i z tego tylko powodu woda jest mu wciąż obcym i wrogim środowiskiem.

         Tu muszę zaznaczyć, iż w związku z tą informacją i prostym wnioskiem z niej płynącym coraz częściej miewam nieprzyjemne przemyślenia. Przemyślenia pozostawiające dziwne wrażenie, że oto powód polskich niepowodzeń bierze się najogólniej rzecz ujmując ze złych proporcji, jakie dają się zauważyć w naszych charakterach, zachowaniach i sposobie rozumowania. Zarówno indywidualnych jak i stadnych. Ba, ale nie tylko wtedy, bo nawet w sposobie nierozumowania, znaczy niemyślenia też jesteśmy tacy jacyś niespecjalni. Głównie zaś w sytuacjach, gdy niemyślenie w sprawach istotnych bierze górę nad myśleniem o duperelach, lub odwrotnie, co nie ma zanczenia, przy czym to ostatnie, odnoszące się do dupereli, bywa ważne, nie powiem, głównie relaksacyjnie, ale nie aż tak, by zapominać o pryncypiach. Stąd, czyli ze złych proporcji właśnie wzięły się nasze główne przywary, w tym i te, że  prywata stała i zawsze stoi ponad dobrem publicznym, nieuctwo oraz pozory wiedzy i wielkoświatowego blichtru nobilitowały bardziej niż gruntowne wykształcenie, powszechność panoszącego się egoizmu sprowadziła altruizm do postawy niezrozumiałej i wykpiwanej, zaś nonkonformizm jeszcze w czasach peerelowskich został zalany breją dyspozycyjności i wazeliniarstwa. I jeśli wynikiem poszukiwania zawartości cukru w cukrze, jak w filmie Barei, był samogon, to odnalezienie proporcji pomiedzy motłochem a społeczeństwem obywatelskim, ewentualnie zawartością państwa teoretycznego w państwie może tylko przyprawić o lęki i ból głowy.

         Oczywiście nie chciałbym stwarzać wrażenia, że ów niesmak jest wynikiem wyłącznie wad samych Polaków. Nie, wady te w dużej mierze zostały nam zaaplikowane, z tym że padły na odpowiedni słowiański grunt. Czy zatem za stan spraw w kraju odpowiada państwo? Ewentualnie ponad stuletni okres jego nieistnienia? Też nie wyłącznie, albowiem polski orzeł to od prawie czterech stuleci przypominający oskubaną z suwerenności kurę nielot, któremu jeśli udaje się zdobyć motywację do uniesień ponad poziomy, to tylko dzięki kopniakom w tyłek wymierzanym  przez tych, którzy mają na tego typu relacje z Polakami imperialną licencję.

         Brak właściwych proporcji w zasadzie nas otacza. A otaczając irytuje i smuci, jeśli tylko nasze zainteresownia nie kończą się na piłce nożnej, życiu celebrytów, nowej ramówce TVN-u i bezrefleksyjnym przyjmowaniu za dobrą monetę papieskich wywodów o Bogu, bólu i okrucieństwie, serwowanych na poziomie nauki katechizmu dla szkół podstawowych przez prowincjonalenego jezuitę. Ale żeby ktoś nie powiedział, że teoretyzuję, to zmierzmy się z życiem.

          W zasadzie trudno odnaleźć w naszej historii okres, w którym panującym elitom udałoby się z równą socjotechniczną wirtuozerią podzielić społeczeństwo na trzy mniej więcej równe części. Tych, którzy są za, będąc w opozycji wobec tych, co są przeciw. Tych, którzy są przeciw, będąc w opozycji wobec tych, co są za. I wreszcie tych, co światopogląd tamtych obu mają dość dokładnie i głęboko w niegustownym niepoważaniu, żyjąc przy tym sobą i dniem dzisiejszym, bo na jutro nie mają ani pomysłu, ani pieniędzy, ani nawet nie przejawiają chęci dokonania w nim jakiejś sensownej zmiany.

         Jeśli trzecia grupa nie wykazuje agresji i nie dostrzega wroga w obu pozostałych, to dwie pierwsze mają jej w sobie tyle, że mogłyby obdzielić tę trzecią i jeszcze pozostałby im całkiem pokaźny zapas. No tak, ale czy to źle, czy dobrze, to znaczy czy ów konflikt może być – oczywiście w przypadku zawarcia pewnych kompromisów - motorem postępu w budowie silnego, demokratycznego państwa i obywatelskiego społeczeństwa? Czy odwrotnie – stanie się przyczyną jego destrukcji oraz ideowego wypalania  się członków obu zantagonizowanych grup i ich odpływu w obszar trzeci, reprezentujący filozofię wisimizmu?

         Odpowiedź na to pytanie dostaniemy dopiero wtedy, gdy zrozumiemy hasłowość towarzyszącą konfliktowi, a pobrzmiewającą po obu stronach barykady. Otóż nie trzeba sprawnego ucha, by wydobyć z harmidru wzajemnych połajanek dwa główne pryncypia przyświecające zwaśnionym stronom. Jedno sprowadza się do zasady: ja, moje lęki i moje interesy, a w wersji solidarnej grupowo, czyli świadomościowo rozwiniętej – my, nasze lęki i nasze interesy. Przy czym jeśli padają tam słowa demokracja czy pluralizm, to jedynie w celach propagandowo-kamuflażowych. Natomiaast w drugim, na pierwszym miejscu wyraźnie pobrzmiewają słowa Polska i sprawiedliwość, zastępujące wspólnotę partykularnych interesów i wypierające na dalszy plan demokrację oraz pluralizm. Co to oznacza? Ano tyle, że Polska jest dla tej grupy wartością nadrzędną, dobrem wspólnym, reformowalnym i reformowanym w kierunku urzeczywistniania snów obywateli o godności narodowej i ekonomnicznej. Ale informuje także o tym, że słowo demokarcja wyświechtało się niczym urzędnicze zarękawki i straciło swój polityczny powab. Czymś bliższym stała się teraz pojęciowo węższa sprawiedliwość, bardziej odczuwalna i zrozumiała w warunkach polskich potyczek z irytującą codziennością.

         Mamy zatem ustalone proporcje, niestety w częściach mniej więcej równych, pomiedzy partykularyzmami zwolenników opozycji a patriotyczno-obywatelskimi sympatykami władzy. Jest to oczywiście pewne uproszczenie, bo nic, co złe, nie jest złe do końca. Podobnie jak nic co dobre, nie ma pęknięć i rys, a roszczeniowe postawy frankowiczów, wewnetrzna walka o telewizję, spór o apel smoleński  i coraz częstsza krytyka władzy dokonywana przez prawicowe media może rozsadzić na pół dotychczas zwarty politycznie monolit obozu narodowo-patriotycznego.

         Jaka jest więc zawartość Polaków w Polakach albo Polski w Polsce, czyli ile mamy jeszcze energii w akumulatorach podtrzymujących byt narodowej wspólnoty? Niewiele, może jedną trzecią. Reszta, czyli oponenci, zresztą w podobnej liczbie, to ofiary polskojęzycznych choć de facto antypolskich mediów i wykreowanych przez nie fałszywych autorytetów oraz utrwalacze swojego materialnego i społecznego staus guo, osiągniętego często kosztem reszty obywateli.

         Czy zatem można zmienić te proporcje na rzecz zwolenników rządu, szczególnie w warunkach presji z zewnatrz ograniczającej poczynania obecnej władzy? Otóż tak, ale podtrzymując socjotechnicznie stałą mobilizację elektoratu oraz przypominając wspólnotę celów jej medialnym rzecznikom - w tym nawet kosztem finansowych bodźców lub bezpardonowej personalnej wycinki. Jeśli to się uda, a Polska wytrzyma unijne ( czytaj niemieckie ) ataki na jej suwerenność, to nastapi naturalne zmęczenie materiału po stronie opozycji i wykruszanie się jej zaplecza. Inego sposobu nie ma, bo rząd po wdrożeniu programu 500 plus i pewnych świadczeń społecznych w dużej mierze utracił możliwość stosowania dalszej korupcji socjalnej, zwiekszającej bazę jego popleczników.

         Wróćmy więc raz jeszcze do zawartości Polaków w Polakach, decydującej o poziomie Polski w Polsce? No cóż, ustalmy, że ta jest daleka od ideału, czyli żartobliwo-symbolicznej proporcji cukru w cukrze. Można mieć tylko nadzieję, że nowa rzeczywistość stworzona przez rząd, przy założeniu wzrostu gospodarczej koniunktury, zwiększy do niego społeczne zaufanie, a tym samym napędzi mu dalszych zwolenników, oswajając ich na powrót z propolskim myśleniem. Inaczej ideał marzeń sięgnie bruku dobrych chęci - marzeń bardziej ambitnych niż przepłynięcie wpław Bałtyku. 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo