Stoją od lewej: Walter Krupiński -197 zwycięstw, Gerhard Barkhorn - 301, Johannes Wiese - 133, Erich Hartmann - 352
Stoją od lewej: Walter Krupiński -197 zwycięstw, Gerhard Barkhorn - 301, Johannes Wiese - 133, Erich Hartmann - 352
Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa
234
BLOG

Asem być

Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa Rozmaitości Obserwuj notkę 6

        Historią można manipulować na szereg sposobów i w różnych celach – niekiedy szlachetnych, czasem rzekomo szlachetnych, a najczęściej zupełnie nieszlachetnych, robiąc to również z różnym skutkiem. Można więc określony fakt oszacowywać samoistnie, w oderwaniu od podobnych, porównywalnych  przypadków, nadając mu szczególną lub odwrotnie - niemal żadną historycznie rangę. Ale można też robić inaczej – zestawiać go z innymi wydarzeniami, z którymi zestawiać się nie powinno, czyli jak jabłka z gruszkami, znów uzyskując zaplanowane wcześniej, podobne jak w pierwszym przypadku, efekty. Wreszcie można zupełnie niezrozumiale, jak to obecnie jest modne w Polsce, oceniać fakty w relacji do wydarzeń alternatywnych, wyciągniętych z brudem zza paznokcia lub gilem z nosa. Zwłaszcza wtedy, gdy jest to brud i gil niejakiego Piotra Zychowicza. W takich sytuacjach to, czego ów ,,historyk” nie ceni i nie lubi w najnowszej historii naszego kraju, poddawane jest rewizji z punktu widzenia dobrodziejstw, które spłynęłyby na rodaków wraz z przyjęciem przez ich przywódców strategicznie odmiennych rozwiązań politycznych, nazywanych alternatywnymi. No jak choćby podpisanie paktu Ribbentrop-Beck, zamiast iluzorycznych układów z Francją i Anglią.

         Gdy już o Zychowiczu mowa można też pójść innym jego pijanym tropem, wchodząc niebezpiecznym dla umysłu poślizgiem w pozostawiane tu i tam tak zwane przemyślenia. Podążając postbolszewicka modą, Zychowicz i jemu podobni podważają sens wybuchu Powstania Warszawskiego, widzianego przez nich jako bezmyślną, niczemu niesłużącą hekatombę polskiej krwi. Co ciekawe, ten sam człowiek kreuje w wersji niemal ,,na chama” etos tak zwanych żołnierzy wyklętych, których walka - powiedzmy to wreszcie szczerze - niczego do powojennych dziejów nie wniosła poza mocno spóźnioną narodową dumą. Dumą notabene trudną do ukonstytuowania w dzisiejszym społeczeństwie, zwłaszcza  w okresie jego grubokreskowej demoralizacji, ,,europejskiego” przewartościowania i politycznego podziału. Nie wspominajc już o tym,  że walka wyklętych była jedną wielką pomyłką, jaka przyczyniła się do nasilenia i przedłużenia okresu stalinowskiego terroru, powodując tysiące ofiar potyczek, wykonanych przez obie strony wyroków, zabójstw, kaźni i zsyłek. W imię czego? No więc prawdę mówiąc w imię niczego, a dokładniej w imię źle oszacowanej sytuacji geopolitycznej, oraz - choć nie we wszystkich przypadkach – w imię typowo polskiej mody, tej spijanej z mlekiem matki, mody na romantyzm przelewanej krwi własnej i obcej, ,,watażkowanie” i niesubordynację.

         Dobrze, to tyle tytułem przydługiego wstępu. Zapamiętajmy z niego,  że postacie i wydarzenia z przeszłości możemy oceniać porównawczo, przy czym nie metodą historycznych kuglarzy, do jakich należy Zychowicz, a więc porównawczo wobec rzeczywistości alternatywnej, której potwierdzić się nie da. Jednak poza rzeczywistością alternatywną istniała i istnieje przede wszystkim ta faktyczna, w tym rzeczywistość cyfr, umożliwiająca porównywanie jabłek z jabłkami, choć ostrożnie, bo czasem szczegóły stanowią o zasadności lub nie stosowania tej metody.

         No i tu przejdę już do rzeczy. Oto ukazało się kolejne wydanie książki Wacława Króla zatytułowanej ,,Mój Spitfire”, reklamowanej również przez Salon24, będącej opisem walk polskich lotników toczonych w czasie drugiej wojny światowej, których Król był uczestnikiem. Część z niej poświęcona została działaniom prowadzonym przez Polish Fight Team, jednostkę myśliwską popularnie  nazywaną Cyrkiem Skalskiego, walczącą w roku 1943 nad Afryką Północną, w którym to zespole autor był zastępcą dowódcy. W trakcie kilku miesięcy prowadzonych działań 15 polskich pilotów uznano za najlepszą aliancką eskadrę walczącą w tym czasie nad Afryką. Dysponując 10 maszynami i wykonując 539 lotów bojowych nasi myśliwcy zestrzelili na pewno 28 samolotów wroga, prawdopodobnie 3 i uszkodzili 9, okupując zwycięstwa stratą jednego pilota, który przeżył resztę wojny w niewoli.

         Czy jest się czym chwalić? Ależ oczywiście, jeśli tylko uświadomimy sobie, że Cyrk Skalskiego zniszczył trzy razy tyle maszyn ile sam posiadał, przy minimalnych stratach własnych.

         A teraz spójrzmy na osiągnięcia Polaków z innej strony. Największym asem myśliwskim toczącym powietrzne walki na tym samym teatrze działań wojennych, tylko kilka miesięcy wcześniej, był niemicki pilot Hans Joachim Marseille. Ten znakomity lotnik walcząc nad Afryką Półónocną pomiędzy kwietniem 1941 a ostatnim dniem września 1942 roku, w którym zginął, strącił 150 alianckich samolotów. Do niego należy również rekord zestrzeleń ustanowionych jednego dnia – 17 zwycięstw odniesionych w trakcie trzech lotów bojowych.

         A jak ma się to do osiagnięć najlepszych asów polskich? Stanisław Skalski jest naszym rekordzistą – w czasie całej wojny strącił 18 maszyn, a drugi  z kolei Witold Urbanowicz miał na koncie 17 zestrzeleń – dokładnie tyle, ile Marseille w czasie niecałych dziesięciu godzin walki, w dniu 1 września 1942 roku. I nie był to przypadek, bo dzień później Niemiec zniszczył kolejnych 5 maszyn, a 3 września dodał do konta 6 następnych. Czyli w trakcie trzech dni, wykonując 8 lotów bojowych, strącił 29 samolotów wroga – o jeden więcej, niż cały Cyrk Skalskiego w składzie 15 pilotów, w trakcie pięciu miesięcy walk i wykonanych w tym czasie 539 lotów bojowych. I żeby ktoś nie myślał, że i te trzy dni można określić mianem jakiegoś szczęśliwego przypadku, to dopowiem, że w całym wrześniu Marseille zniszczył 58 alianckich maszyn, czyli tylko o jedną mniej, niż w czasie Bitwy o Anglię zestrzelił na pewno cały polski Dywizjon 303 – licząc realistycznie a nie propagandowo.


         Jednak nie Marseille był najlepszym pilotem niemieckim okresu drugiej wojny światowej. Asem numer jednen pozostanie w historii Erich Hartmann z 352 zestrzałami. Tuż za nim plasuje się Gerhard Barkhorn mający na swoim koncie 301 odniesionych zwycięstw i Günther Rall, który zniszczył 274 nieprzyjacielskie maszyny. Co ciekawe, w zastawieniu niemieckich asów aż 15 pilotów zaliczyło ponad 200 zestrzeleń, a 17 ponad setkę. I żeby  uświadomić sobie skalę zniszczeń dokonanych przez czołowych lotników Luftwaffe, wyobraźmy sobie, że aby przejść wzdłuż linii ustawionych w szeregu zestrzelonych przez Hartmanna maszyn, musielibyśmy pokonać spacerkiem prawie 4 kilometry. A jeśli komuś nadal brak wyobraźni, to dodam, że liczba zwycięstw wspomnianych trzech czołowych niemieckich pilotów przewyższa ilość myśliwców posiadanych przez brytyjską Royal Air Force w czasie Bitwy o Anglię.

         - Czy jestem germanofilem – ktoś zapyta? - A chcesz w mordę? – odpowiem. No dobrze, to z innej beczki: czy to, co piszę, jest wiarygodne? W dużej mierze, choć nie należy zapominać, że gdy Niemcy walczyli praktycznie bez przerw, Anglików i Amerykanów stać było na oszczędne dysponowanie załogami w oparciu o przestrzegane ilości wylatanych bojowo misji i godzin. Jednak to nie czas przebywania w akcji i nie przewaga techniczna niemieckich maszyn, ale unikalny kunszt asów Luftwaffe decydował o ich wyższości. I warto czasem o tym pamiętać, czytając wspomnienia Wacława Króla, czy już niedługo oglądając filmową historię dywizjonu 303. Jednak wcale nie dlatego, żeby narodowo skarleć, tylko po to, żeby narodowo wytrzeźwieć z mitów o drzwiach od stodoły i dzięki temu się wzmocnić.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości